Siostra Małgorzata Chmielewska: Menedżerka od miłosierdzia

WK
opublikowano: 2010-11-26 00:00

Dużo pali, jest blogerką, ma adoptowanego syna, śluby wieczyste złożyła dopiero w 47. roku życia. Ratuje, nawraca albo… wyrzuca na pysk. Pomniki chce budować nie ze spiżu, lecz z rąk wyciągniętych na pomoc słabszym. Jednych zachwyca, innych wkurza. Taka zakonnica.

Niektóre media, a za nimi niektórzy ludzie, zaczęli ostatnio rozliczać Kościół — a to za postawę wobec awantury o krzyż pod Pałacem Prezydenckim, a to za odzyskane od państwa grunty, a to za stanowisko w sprawie in vitro. W rezultacie Kościół, jak twierdzą jedni, pokazuje, a jak uważają inni — przyprawia mu się całkiem nieciekawą gębę. To krągła fizjonomia dogmatycznego biskupa, który nie cierpi sprzeciwu i strachem próbuje sprawować rząd dusz. A przecież Kościół ma i inne oblicza. Jedno z nich to twarz kobiety o bystrych oczach, troskliwie spoglądających na świat zza szkieł okularów.

Siostra Małgorzata Chmielewska nie jest rozmodloną mniszką za klasztorną furtą. Nie jest też zgorzkniałą przełożoną sierocińca, która za pomocą trzcinki wychowuje podopiecznych na porządnych ludzi. Jej droga do zakonnego habitu nie była typowa. Pochodzi z rodziny, w której religia i wiara nie stały na pierwszym miejscu. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim. Bynajmniej nie filozofię, psychologię czy choćby antropologię. Skończyła biologię. Dopiero wtedy zaczęła myśleć o habicie. Szukała. Rozważała wstąpienie do zakonu benedyktynek i do małych sióstr Karola de Foucauld. Mniej więcej w tym czasie, gdy młoda absolwentka uniwersytetu szukała swej drogi do Boga, we Francji powstawała wspólnota, w której miała odnaleźć swoje miejsce. Stworzyło ją małżeństwo Pascala i Marie-Annick Pingault, którzy po odejściu od chrześcijaństwa i po latach poszukiwań i eksperymentów z różnymi religiami i substancjami chemicznymi zrozumieli, że najprostsza droga do Boga prowadzi przez pomoc innym ludziom. Tak powstało stowarzyszenie Chleb Życia, w 1983 r. uznane kanonicznie przez Kościół.

Małgorzata Chmielewska też szukała drogi do Boga. A ta zawsze jakoś zbiegała się ze ścieżkami ludzi, których skrzywdził los lub którzy skrzywdzili się sami. Była więc katechetką w zakładzie dla niewidomych dzieci w Laskach i w duszpasterstwie niewidomych w Warszawie. Opiekowała się kobietami z warszawskiego więzienia na Rakowieckiej. Organizowała posiłki dla bezdomnych z Dworca Centralnego. Krok po kroku zbliżała się do założonej we Francji wspólnoty.

Wreszcie w 1990 r. wstąpiła do niej i zaczęła kierować domem pomocy w Bulowicach koło Kęt. Dopiero osiem lat później złożyła śluby wieczyste. Dziś domów wspólnoty jest w Polsce siedem. Jedne dla kobiet, inne dla mężczyzn, jeszcze inne dla matek z dziećmi, osób starszych albo ciężko chorych.

Po pomoc może tu przyjść każdy, kto jej potrzebuje. Warunek: nałogi, agresję, nawyki, np. z więzienia, musi zostawić na zewnątrz. Inaczej wylatuje. Tak było z matką Artura. Nie umiała zrezygnować z picia, nawet dla chorego na autyzm syna. Odeszła, a dziecko na matkę wybrało siostrę Małgorzatę. Co było robić, trzeba było adoptować — za zgodą Kościoła, oczywiście. Tak siostra Chmielewska została zakonnicą z dzieckiem.

Domy utrzymują się z darowizn, rent, zapomóg mieszkańców i z tego, co uda im się zarobić. Wspólnota ma trzy zakłady: stolarski, szwalnię i przetwórstwa spożywczego. To bardziej manufaktury niż fabryki, ale ludzie uczą się tu zawodu, zarabiają choć trochę na swoje utrzymanie, czują się potrzebni. Niektórzy znajdują pracę poza wspólnotą. Siostra Małgorzata przyznaje, że do tego biznesu trzeba nieraz dokładać z innych źródeł. Ktoś da pieniądze, ktoś chleb i jakoś żyją, starając się odzyskać utraconą godność. Jednym udaje się lepiej, innym gorzej, jeszcze innym — wcale. Tak czy inaczej — wciąż próbują, a wspiera ich siostra Małgorzata.

Na pytanie dziennikarza, dlaczego pomaga, odpowiedziała kiedyś: "Bo pan nie pomaga". Od lat gromadzi wokół siebie tych, którzy potrzebują pomocy, i tych, którzy chcą pomagać, lecz nie wiedzą jak. Zarządza ich poczynaniami tak, że niejeden rasowy menedżer by pozazdrościł. Ostatnio o Małgorzacie Chmielewskiej znów stało się głośno, gdy zaproponowała, by zamiast stawiać monumenty ku czci ofiar katastrofy smoleńskiej, zbudować pomnik-hospicjum dla dzieci. Tłumy nie rzuciły się z poparciem tej idei. Bo to nie wiadomo, jak się do takiej roboty zabrać ani jak taką instytucją zarządzać. No i politycznie więcej da się ugrać przy odsłanianiu co rusz nowej tablicy lub pomnika.

Ale siostra Małgorzata nieraz pokazała, że umie dopiąć swego. Zatem, co się odwlecze…