Posiadacze oszczędności mogą się przestraszyć mocnej korekty i zaniechać wpłat do funduszy, a nawet wycofać swój kapitał.
Z Ameryki
Osłabienie na giełdach przed rocznicą ataku terrorystycznego na USA i wzmocnienie tuż po rocznicy było do przewidzenia. Teraz zaczął się decydujący tydzień. Tak jak i w Polsce groźne jest to, że większość inwestorów nie boi się korekty i oczekuje hossy pod koniec roku. Może się okazać, że ożywienie jest bardzo słabe, a wyniki spółek kiepskie. Stosunek akcji sprzedawanych przez pracowników spółek do akcji przez nich kupowanych wyniósł w sierpniu 44:1 i był najwyższy w historii giełdy. To sygnalizuje, że pracownicy spółek nie spodziewają się dobrych wyników kwartalnych. Nadzieje jednak będą nadal kierowały rynkami, a wyniki są manipulowane, więc raczej nie tam będzie leżał problem. Najbardziej prawdopodobne jest, że gospodarce zagrozi połączony wpływ słabnącego dolara i rosnących rynkowych stóp procentowych. Do tego dochodzi jeszcze coraz bardziej poważny problem Chin.
Ostatnio Bill Gross, szef Pimco, największego na świecie funduszu obligacji, napisał artykuł pt. „Co, MY mamy się martwić?”. Trudno znaleźć poważnego analityka, który wyraźnie mówi, że kraj z takim zadłużeniem jak USA w końcu będzie musiał za to drogo zapłacić. Zacytuję z przyjemnością: „Wiemy z doświadczenia i teorii ekonomii, że dalsze utrzymywanie takiej sytuacji (czyli, wysokiego deficytu budżetowego i narastającego długu publicznego) nie da się pogodzić na dłuższą metę z szybkim rozwojem gospodarczym”. Nie, to nie Bill Gross. To Leszek Balcerowicz o gospodarce polskiej. To prawda, że USA starają się zapomnieć, że podlegają prawom ekonomii, ale w końcu zostanie im to przypomniane. W tym kontekście w artykule Billa Grossa wypływa sprawa Chin. Kraj ten ma olbrzymią nadwyżkę w handlu z USA — 120 mld USD rocznie. Chińczycy zgromadzili już kilkaset miliardów dolarów. Do tego dochodzi następne kilkaset miliardów, które są w posiadaniu innych krajów azjatyckich, a przede wszystkim Japonii. Sytuacja staje się bardzo niebezpieczna. Będzie niebezpieczna szczególnie wtedy, jeśli dolar znowu wejdzie w trend spadkowy. Przyjdzie taki moment, że azjatyccy, a przede wszystkim chińscy kredytodawcy obudzą się i zaczną niepokoić o swoje rezerwy walutowe. Wtedy zacznie się czas prawdy dla dolara i USA.
Z Chinami wiąże się jeszcze jeden problem. USA protestują przeciwko sztucznemu utrzymywaniu juana na niskim poziomie w stosunku do dolara. Dzięki temu chiński eksport jest tani, a gospodarka amerykańska traci miejsca pracy. W przyszłym roku odbędą się wybory prezydenckie, więc konkurenci obecnego prezydenta będą wskazywali, co stało się za jego kadencji na rynku pracy. Nic dziwnego, że w Kongresie leży projekt obłożenia importu z Chin cłem w wysokości 27,5 procent, o ile administracji nie uda się wynegocjować ustępstw, w wyniku których wzmocni się juan. Ten projekt zapewne nie ma szans, bo uderzyłby w amerykańskie spółki produkujące w Chinach. Zresztą wzmocnienie chińskiej waluty też uderzy w zyski tych firm. Prawie na pewno negocjacje skończą się kompromisem i juan się wzmocni. Efektem będzie spadek chińskiego eksportu, obniżenie tempa wzrostu gospodarki tego kraju, a to w sytuacji banków z dużymi kłopotami i bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości wywołałoby kryzys. Broniąc się przed nim. Chiny mogą użyć swoich rezerw walutowych, otwierając puszkę Pandory. Podobny skutek miałoby zresztą również wprowadzenie przez USA wysokiego cła. Na wykresie EUR/USD widać rysującą się dużą, sześcioletnią formację odwróconej głowy z ramionami. Jeśli się wypełni, to w ciągu maksimum dwóch lat euro wzmocni się przynajmniej do 1,55 USD (40 procent od dzisiaj i 85 procent od najniższego poziomu z 2000 roku). Skutki dla świata byłyby katastrofalne.
Popatrzmy, jak wygląda szeroko reklamowane ożywienie gospodarcze. Zapasy w hurtowniach nie wzrosły. Sierpniowa sprzedaż detaliczna, w tak reklamowanym, mocnym okresie, ledwo drgnęła. Inflacja w cenach producenta wzrosła praktycznie tylko dzięki drożejącym paliwom. Dane o bezrobociu są fatalne. Indeksu nastroju Uniwersytetu Michigan we wrześniu spadł. Wynik sondażu Blue Chip Economic Indicators mógł równoważyć te złe informacje. W tej ankiecie 54 niezależnych ekonomistów po raz pierwszy od lutego zapowiedziało, że wzrost gospodarki USA będzie szybszy od osiągniętego w 2002 roku. Mówi się o wzroście PKB o 4,5 proc. w bieżącym kwartale i 2,6 proc. w całym roku. Wszystko się zgadza — trwa ożywienie za cenę potężnych zagrożeń dla całego systemu i do tego nie rodzące miejsc pracy. Kupowanie akcji w takich warunkach to czysta spekulacja.
O koniunkturze na giełdach zadecydują pierwsze dwa dni tygodnia, ale zachowanie rynku w piątek po fatalnych informacjach sygnalizuje, że obóz byków łatwo się nie podda. Na wykresie S&P 500 brakuje mi jednego impulsu wzrostowego, co sugeruje zwyżkę indeksów w tym tygodniu. Jeśli rzeczywiście tak będzie, to piąta fala Elliotta zakończy się w okolicach 1050 pkt, ale po niej nastąpi długa i mocna korekta.
Z Polski
Korekta w końcu tygodnia przyspieszyła. Wielu inwestorów dziwi się, że nastąpiły tak duże spadki. Przede wszystkim należy zapytać, dlaczego kursy wcześniej tak mocno wzrosły i to bez najmniejszego uzasadnienia fundamentalnego. Polskie akcje są chyba najdroższe na świecie. W końcu sierpnia, a nawet dużo wcześniej, doskonale wiedziano, że we wrześniu zacznie się brutalna walka polityczna, projekt budżetu państwa na 2004 rok wzbudzi emocje i falę krytyki, BA CA zadebiutuje na GPW, co schłodzi sektor bankowy, a MSP będzie sprzedawał posiadane przez siebie akcje TP SA. Wiadomo też było, że wrzesień jest historycznie najmniej korzystnym miesiącem dla giełd. Wszystko to zarządzający funduszami wiedzieli, a zachowywali się jak ćma lecąca do ognia.
Zakładam, że cała gra została wyreżyserowana przez spekulacyjny kapitał zagraniczny. Dzięki uprzejmości naszych OFE zagraniczne fundusze kupiły sporo akcji na początku roku, a potem spokojnie prowadziły je do góry. Zagranica pamiętała o tym, co czeka nas we wrześniu i miała sojusznika. Ten sojusznik to oczywiście media, które przekazywały Polakom informacje o hossie na giełdzie, o tym jak to coraz więcej ludzi przerzuca kapitał do funduszy agresywnych, i o tym, że do końca roku nic posiadaczom akcji nie grozi. W tej atmosferze banalnie proste było podgrzanie atmosfery tak, by część funduszy była przekonana, że za chwilę WIG20 dojdzie do 2000 pkt. Zagranica zawsze potrafiła umiejętnie podgrzewać nastroje przy okazji więcej sprzedając niż kupując. Stąd te dziwne wzrosty w piątek 30.08 i w poniedziałek 1.09. Kursy były już kilkanaście procent powyżej tego, co zarządzający chcieli uzyskać. Można było spokojnie codziennie sprzedawać i cieszyć się z zysków.
Pytanie, co nasze fundusze zrobią teraz z drogo kupionymi akcjami. Są według mnie dwa problemy. Posiadacze oszczędności mogą się przestraszyć korekty, dojść do wniosku, że wraca bessa i przestać wpłacać kapitał do funduszy albo nawet go wycofywać. Stałoby się tak z pewnością, gdyby we wrześniu fundusze poniosły duże straty. Na to jest jednak metoda. Korekcyjna fala wzrostowa w drugiej połowie września zminimalizowałaby straty i zachęciłaby Polaków do inwestowania, bo „znowu rośnie”. Pozostaje drugi problem, który jest dużo poważniejszy. Olbrzymia większość analityków (ze mną włącznie) zakłada, że korekta potrwa do okolic połowy października, a potem rozpocznie się dalsza część hossy. Wiadomo, że na giełdzie większość rzadko ma rację. Realna jest więc alternatywa, o której już kiedyś pisałem: albo korekta zakończy się błyskawicznie, jeszcze przed końcem września, albo okaże się, że kontynuacji hossy nie będzie.
Optymistyczny scenariusz nie wymaga uzasadnienia, ale w skrócie: oczekiwanie na ożywienie gospodarcze, alokacja kapitałów z obligacji, gra o wejście do Unii Europejskiej to główne przesłanki do przedłużenia hossy. Co może zagrozić temu scenariuszowi? Może to być polityka, protesty społeczne, dyskusje budżetowe i znaczne osłabienie złotego. Dużo niepokoju wzbudził projekt budżetu na 2004 rok. Krytycy oczywiście mają rację. Kreatywna księgowość została zastosowana, a prawdziwy deficyt przekroczy 60 mld zł. Mówi się, że rząd nie tnie kosztów. Obawiam się, że gdyby je ciął, to w przyszłym roku działyby się w kraju gorsze rzeczy niż to, co pokazali ostatnio górnicy w Warszawie, a poparcie dla wejścia do UE stopniałoby gwałtownie. Przecież wzrost planowanego deficytu to przede wszystkim koszty wejścia do Unii. Nie zmienia to faktu, że sytuacja staje się poważna. Obawiam się, że rząd postawił wszystko na jedną kartę i liczy na najlepszy możliwy układ: wzrost PKB o 5 proc. i spokój na rynku walutowym. A wiadomo, że jeśli coś może pójść źle, to z pewnością pójdzie. Zapraszamy spekulantów walutowych do ataku na naszą walutę. Trzyletnia formacja odwróconej głowy z ramionami sygnalizuje, że poziom 5 zł za euro może szybko paść. Wtedy wzrosłaby inflacja i stopy procentowe. Moglibyśmy zapomnieć o ożywieniu gospodarki. Ale to wszystko to problem przyszłego roku. Na razie orkiestra gra, a statek płynie.
Stopień wyprzedania rynku i siła byków w USA sugeruje, że w nadchodzącym tygodniu powinna rozpocząć się fala „b” korekty. Nie mam jednak dobrych informacji dla byków. Wigometr pokazuje, że byki mają ogromną przewagę. Jest ich 50 proc. i prawie nie ma niedźwiedzi (16 proc.). Oczywiste jest więc, że jeśli nawet rynek wzrośnie, to o mniej niż 1,5 proc. w stosunku do czwartkowego zamknięcia. Możemy liczyć tylko na odbicie. Banki będą nadal słabe, skoro BA CA ma debiutować w październiku. Najbardziej martwi formacja głowy z ramionami na wykresie indeksu TechWIG. Jeśli rzeczywiście zostanie zrealizowana, a to zależy od giełd USA, to nasz rynek czekają ciężkie chwile.