Niech Bruksela wyjaśni, czemu odrzuca nasze stoczniowe programy i powoła ekspercki zespół do ich oceny — żąda resort skarbu.
Urzędnicy Komisji Europejskiej (KE), odpowiedzialni za politykę konkurencji, rekomendują wyrzucenie do ko- sza programów naprawczych stoczni ze Szczecina oraz Gdyni i Gdańska. To oznacza konieczność zwrotu pomocy publicznej i bankructwo.
— Poprosiliśmy o podanie do piątku powodów. Wysłaliśmy też prośbę o powołanie zespołu ekspertów, którzy obiektywnie oceniliby programy — mówi Aleksander Grad, minister skarbu.
Jonathan Todd, rzecznik unijnego departamentu ds. konkurencji, zapowiedział jednak, że analiza planów będzie przedstawiona dopiero wtedy, kiedy Bruksela ostatecznie zdecyduje, czy je odrzucić, czy zaakceptować. Czyli kiedy? Nieoficjalnie pojawiają się przypuszczenia, że za dwa tygodnie.
Negatywnej decyzji Brukseli żądali przedstawiciele gdańskiej Solidarności, którzy nie chcieli, by ich zakład był ponownie połączony z gdyńskim. Obecnie Bruksela czeka więc na samodzielny plan dla Gdańska, ale marne są szanse na uratowanie zakładu, jeśli upadną pozostałe dwie stocznie.
— Stanowisko Solidarności Stoczni Gdańsk było dla nas nożem w plecy — przyznaje Aleksander Grad.
Niedawne doniesienie zarządu Stoczni Gdynia do prokuratury, kwestionujące m.in. rozbieżne wyliczenia wartości stoczniowego majątku przez ISD Polska, inwestora Stoczni Gdańsk i potencjalnego partnera dla Gdyni, także trudno uznać za "tak" dla programu. Skoro więc kwestionują go przedstawiciele polskich stoczni, to czemu uznać go ma Bruksela?
Aleksander Grad zapewnia, że ma plan B, jeśli stocznie zbankrutują. Nie mówi, jaki.
Bruksela, odrzucając stoczniowe plany, naraża się na krytykę, bo jednocześnie pozwala na pomoc dla banków (np. dla belgijskiego Fortisu).
— Mógłbym wyobrazić sobie sytuację, w której sprzedajemy jakiemuś bankowi stocznie za 1 zł i dokapitalizujemy bank 1 mld EUR. Wówczas będzie miał wystarczający wkład własny w prywatyzację sektora. To oczywiście żart i nie zrobimy tego — sarkastycznie komentuje Aleksander Grad.
Kilka tygodni temu, szukając winnych katastrofalnej sytuacji stoczni, zarzucał PiS, że nie podjęło z Fortisem rozmów o wejściu do stoczni. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że dobrze, iż do tego nie doszło. Stocznie trafiłyby z deszczu pod rynnę.
Ale bankructwo nie musi oznaczać końca sektora stoczniowego w Polsce. Pod warunkiem że wejdzie syndyk i będzie kontynuował produkcję, błyskawicznie zinwentaryzuje majątek i sprzeda go inwestorowi z branży. Skarb nie uniknie strat, bo udzielonej dotychczas stoczniom pomocy i długów w większości nie da się odzyskać.