Symptomy „enronitis” w amerykańskim sektorze finansowym

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2007-11-06 12:44

Wśród licznie ostatnio docierających na rynek złych informacji docierających z sektora finansowego należy zdecydowanie wyróżnić te dotyczące dwóch firm: Merrill Lynch (bank inwestycyjny o 93. letniej tradycji) i Citigroup (największy bank amerykański). Dowiedzieliśmy się na przykład niedawno, że Merrill Lynch zwiększył straty poniesione na instrumentach związanych z rynkiem hipotecznym z 5 do blisko 8 mld USD. O 5 miliardach strat mówił 19 dni przedtem ... Strata kwartalna Merrill Lynch wyniosła 2,3 mld USD i była największa w historii tej firmy. Poza tym zarząd oświadczył, że pojawienie się kolejnych trudności może załamać rynek kredytowy. Wypadek przy pracy? Trochę dziwny jak na firmę z taką tradycją, z doskonałym służbami w księgowości. Pomyłka o kilka miliardów dolarów nie jest przecież drobiazgiem, o którym nie ma co mówić.

Być może sytuację trochę wyjaśnia Wall Street Journal (WSJ), który napisał, że Merrill Lynch szukał możliwości przerzucenia posiadanych obligacji CDO (związanych z rynkiem kredytów hipotecznych) do funduszy hedżingowych w celu ukrycia strat. Gdyby rzeczywiście tak było to mogłoby sygnalizować, że Merrill Lynch, a być może również inne spółki sektora, mogą straty w podobny sposób ukrywać. Poza tym Deutsche Bank obniżył Merrill Lynch rating twierdząc, że spółka będzie musiała wpisać w straty kolejne miliardy dolarów. Sytuacja uspokoiła się po tym jak zarząd firmy zaprzeczył tezom zawartym w artykule WSJ. Warto jednak zauważyć, że to zaprzeczenie było cokolwiek dziwne. Brzmiało tak: „Nie mamy powodu wierzyć, że takie niewłaściwe transakcje miały miejsce. Tego typu transakcje w sposób oczywisty naruszałyby zasady Merrill Lynch". Dlaczego nie po prostu: „takich transakcji nigdy nie było i nie były rozważane". Prawda, że wydźwięk byłby zupełnie inny? Czy nie mogło być tak, że próbowano coś zrobić, nie udało się i stąd to dziwne zwiększenie strat?

No cóż, jednak spółka (bardzo duża), która produkuje cokolwiek podejrzane komunikaty to może być przypadek, ale pojawił się też casus Citigroup. Niedawno bank poinformował, że w straty wpisze jeszcze 8 - 11 mld USD (przed opodatkowaniem (wcześniej wpisał już w straty 6,5 mld). Zarządowi nie udało się przekonać rynku, że na tym się skończy. Mało tego bank zweryfikował raport kwartalny za trzeci kwartał zmniejszając w nim wysokość zysku. Pojawiają się też niepokojące raporty analityków. Na przykład CIBC World Markets obniżył rekomendację i prognozy dla Citigroup, bo podobno bank będzie musiał wyprzedać aktywa i zwiększyć kapitał oraz zmniejszy dywindendę po to, żeby zachować współczynniki bezpieczeństwa.

W obu przypadkach szefowie spółek zapłacili za te dziwne wydarzenia głową - musieli odejść ze stanowiska. Czy tylko oni byli winni temu, co się stało? Z pewnością nie - odejdzie jeszcze wiele osób. Osób, które bardzo skorzystały na inwestowaniu w aktywa, które nigdy nie były tak bezpieczne jak twierdzono, że są. Zrzucanie odpowiedzialności na agencje ratingowe, które rzeczywiście nie są według mnie bez winy, nie jest żadnym rozwiązaniem. Przecież wszyscy wiedzieli, że to, co dzieje się na rynku nieruchomości musi się źle skończyć. Ostatnio pojawia się wiele wypowiedzi analityków i ekonomistów, którzy twierdzą, że „tylko ślepiec nie widział tego, że rośne bańka spekulacyjna". Ciekawe tylko, że tych „ślepców" (łącznie z szefami Fed) było niedawno tak wielu. Nieskromnie powiem (skoro nikt mnie nie chwali to sam się pochwalę , że ja do nich nie należałem i od przynajmniej dwóch lat pisałem, że to, co dzieje się na amerykańskim rynku nieruchomości źle się skończy.

Wyjaśnienie tego, co się stało jest proste. Pracownicy firm inwestycyjnych zarabiali krocie na udzielaniu kredytów, sprzedawaniu obligacji CDO i tym podobnych posunięciach. Nawet jeśli wiedzieli ku czemu to wszystko zdąża (jeśli byli specjalistami to wiedzieli) działali według zasady „ ja szybko zarobię, a że ktoś za parę lat za to zapłaci... po nas choćby potop". Dochody zarządów spółek i wielu ich pracowników zależą w dużym stopniu od opcji na akcje. Im są one droższe tym bogatsi są ich pracownicy. To marchewka. Kijem jest to, co spotkało prezesów Merrill Lynch i Citigroup. Jeśli nawet w krótkim terminie wyniki nie zadawalają akcjonariuszy to lecą głowy. Taki układ zmusza do maksymalizowania za wszelką cenę zysków, a to z kolei zachęca do „kreatywnej księgowości" i podejmowania ryzyka, które na krótką metę się opłaca, a na długą doprowadza do katastrofy.

Prawie nic nie mówi się jeszcze o zależnych od banków instytucjach typu SIV (Structured Investment Vehicles). Zadłużają się one w macierzystych bankach na krótki termin, a inwestują na długi w dużym stopniu w niepłynne aktywa. Ich wyniki nie pojawiają się w bilansach banków. Tam też mogą się ukrywać duże straty. Pojawienie się problemów w tym sektorze jest jeszcze przed nami. Czy czegoś nam to nie przypomina? Mnie przypomina i to bardzo aferę Enrona (koniec 2001), która okazała się być aferą wielu amerykańskich spółek (i nie tylko amerykańskich) stosujących tzw. „kreatywną księgowość", czyli po prostu oszukujących inwestorów. Czy w obecnej sytuacji, mając do wyboru duże dochody lub znalezienie się na bruku, pracownicy instytucji finansowych nie mają pokusy „podrasowania" wyników? To według mnie jest pytanie retoryczne. Uważam, że sektor finansowy (miejmy nadzieję, że tylko amerykański) też zachorował na „enronitis". I nie jest to już niestety ostatni etap tej choroby. Możemy mówić o szczęściu, że ta nie dotarła ona do Polski. Przynajmniej ja nie widzę jej śladów.