Aby kalendarzowa świętość została naruszona, muszą nastąpić jakieś wydarzenia naprawdę ważne. Ostatni raz przytrafiło się tak w 2008 r., gdy właśnie w sierpniu nastąpiło uderzenie Rosji na Gruzję. Wtedy aktywnie zareagowała mediacyjnie UE, natomiast umyło ręce NATO, które cztery miesiące wcześniej na szczycie w Bukareszcie wykluczyło zaproszenie Gruzji (oraz Ukrainy) do sojuszu. Notabene w unijnej mediacji sprzed 17 lat pierwsze skrzypce grał wcale nie José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej (KE), lecz szef państwa sprawującego wtedy rotacyjne przewodnictwo Rady UE – francuski prezydent Nicolas Sarkozy. Trzeba jednak pamiętać, że było to jeszcze przed wejściem w życie traktatowej reformy z Lizbony, gdy szef państwa/rządu przejmującego półroczną pałeczkę kierował również szczytami Rady Europejskiej (RE) i faktycznie był okresowo umowną głową unijnej Wspólnoty. Po ustanowieniu stałego przewodnictwa RE rotacyjna prezydencja państwa w Radzie UE została od 2009 r. hierarchicznie sprowadzona do niskiego parteru.
Obecnie w UE bezdyskusyjnym numerem jeden jest Ursula von der Leyen. W stosunkach zewnętrznych, choćby na szczytach potentatów G7 czy G20 oraz w relacjach dwustronnych, jak ostatnio z Japonią czy Chinami, szefowa KE oczywiście występuje w tandemie z António Costą, przewodniczącym RE. Kilka razy widziałem ich duet z bliska na żywo i nabrałem przekonania, że nawet wizerunkowo były portugalski socjalistyczny premier jest tylko kwiatkiem do kożucha okrywającego politycznie niemiecką chadecką siłaczkę. Wkład Antónia Costy ogranicza się do pisania wzniosłych posłań przed rozmaitymi eventami, a potem odczytywania podobnie owocnych podsumowań. Faktycznie o wszystkim w UE decyduje szefowa unijnego rządu. W swojej pierwszej kadencji ostro rywalizowała z mającym na czele RE wielkie ambicje Charlesem Michelem, byłym premierem Belgii. W drugiej nie ma już z tym problemu, Portugalczyk zna miejsce w szyku i całkowicie wystarcza mu spijanie śmietanki ceremonialnej. Trzeba jednak docenić, że ma już osobisty wkład do usprawnienia unijnych procedur. Kreatywnie rozwiązał problem wymagającego jednomyślności przyjmowania konkluzji RE przy obstrukcji któregoś prezydenta czy premiera – czytaj Viktora Orbána. António Costa sporny fragment wyłącza z całych konkluzji i opatruje przypisem, że dokument „uzyskał zdecydowane poparcie 26 szefów państw/rządów”, co dyskretnie skrywa prawdę, iż czarną owcą w RE był w ogóle niewymieniony 27. To chwyt naprawdę znakomity, przeciwdziałający konieczności otwarcia wielkiej debaty traktatowej, czyli prawdziwej puszki Pandory.
Obecną hierarchię decyzyjną w UE doskonale rozpoznał Donald Trump. Od czasu jego pierwszej bytności w 2017 r. w gmachu Europa w Brukseli, gdy rozmawiał z „dwoma prezydentami” – Jean-Claude’em Junckerem i Donaldem Tuskiem – w drugiej kadencji zasadnie przyjął, że jedyny wart jego uwagi telefon w Brukseli należy do Ursuli von der Leyen. Dlatego na rozmowy ostatniej szansy taryfowej do swojego kompleksu golfowego Turnberry w Szkocji zaprosił tylko wspólnotową premierkę. Doskonale wiedział, że w relacji jeden na jednego (dosłownie – na jedną) będzie mu znacznie łatwiej dominować. Notabene przewodniczący RE reprezentuje interesy 27 państw, ale wspólnotowe relacje handlowe traktaty powierzają kompetencyjnie KE. Oceny szkockiego porozumienia są wprost proporcjonalne do relacji politycznych konkretnych prezydentów czy premierów z Ursulą von der Leyen. Celne uzgodnienia najbardziej ostro ocenił wspomniany już, odstający coraz bardziej od unijnej normy premier Viktor Orbán. Stwierdził, że to nie żadna umowa, po prostu Donald Trump zjadł Ursulę von der Leyen na śniadanie.

