W 2010 r. przewoźnicy niskokosztowi mieli w Polsce 9,019 mln pasażerów. W rekordowym 2008 r. było 9,441 mln osób. Poza Wizz Air i Ryanair, wiodącymi graczami, większość firm przewiozła mniej osób niż rok wcześniej. Odwrót trwa. W tym roku tanie linie zaoferowały mniej rejsów. Operacje w Polsce stają się dla nich coraz mniej istotne. Tylko w przypadku Wizz Air przewozy „do” i „z” Polski stanowiły w 2010 r. 40,9 proc. całej działalności, wobec 66 proc. w 2007 r. Tymczasem ogólna liczba pasażerów europejskich low-costów rośnie bez przerwy i w 2010 r. sięgnęła 172 mln osób. — Po euforycznym okresie, czyli latach 2005-8, gdy wszyscy mówili o low-costach, przyszedł kryzys i z tego kryzysu i linie, i polski rynek, nie do końca się wydobyły — komentuje Tomasz Dziedzic z Instytutu Turystyki. Przypomina, że w 2006 r. Ryanair zapowiadał, że do 2011 r. będzie korzystać z 16 polskich portów, obsługiwać 80 tras z Polski i przewozić 8-10 mln pasażerów. — Można zrzucić winę na kryzys, można ocenić, że planybyły nierealne. Przyczyn odwrotu tanich linii jest więcej. To mniejsza emigracja zarobkowa i zły dobór kierunków. Mamy też ograniczenia infrastrukturalne: np. w Warszawie nie ma alternatywy dla Lotniska Chopina. Dlatego z Warszawy niektóre tanie linie po prostu nie latają — uważa Tomasz Dziedzic. Przyznaje, że otwarcie lotniska w Modlinie może zachęcić wielkich nieobecnych (np. Easy Jet) do wejścia do stolicy, a w przyszłości — poszerzenia operacji w Polsce. Jego zdaniem, segment low-costowy ma dla Polski kluczowe znaczenie. — Jesteśmy za słabym rynkiem, żeby zrezygnować z tanich linii. Gwarantują wzrost dochodów lotnisk, obniżenie kosztów jednostkowych, aktywizację portów regionalnych i awans cywilizacyjny — podkreśla ekspert Instytutu Turystyki.
Tanie latanie leci w dół
Linie niskokosztowe rosną wszędzie, tylko nie w Polsce. Czy impulsem dla nich będzie port w Modlinie?