Mamy gigantyczne zagrożenie dla wyników finansowych spółek, niepewność w gospodarce jest większa niż kilka miesięcy temu, bo nie wiemy, jak ludzie będą robić zakupy, jak duże będą odpisy w bankach i jaka będzie skala bankructw. Nie wiemy też, jaki będzie popyt na niektóre surowce. Ale wiemy, że w reakcji na pandemię banki centralne podjęły bezprecedensowe, zdecydowane działania, których zasięg był globalny. Nawet w Polsce padło tabu, jakim był skup obligacji, a w USA Fed zaczął już nawet skupywać obligacje korporacyjne. W bilansach banków centralnych pojawiają się też akcje i ETF.

— Skala interwencji dokonanych i potencjalnych, a także tego, na co jest przyzwolenie, jest całkowicie inna niż do tej pory, co ogranicza ryzyko inwestowania w akcje — uważa Adam Łukojć, dyrektor departamentu zarządzania portfelem akcyjnym w TFI Allianz Polska.
Dlatego jego zdaniem trudno sobie wyobrazić spadek indeksów giełdowych o np. 40 proc.
— Gdyby się na to zanosiło, to interwencje podjęłyby zapewne banki centralne. W USA określa się to już nawet jako „Fed put”, opcję, jaką mają inwestorzy. Inaczej mówiąc, jeśli jest krach i kryzys, to można być pewnym, że banki będą działać — dodaje ekspert.
Co więcej, z technicznego czy operacyjnego punktu widzenia nie ma limitu dla interwencji banków centralnych.
— Bank Japonii dekadami zwiększał bilans, nie tak gwałtownie oczywiście, jak teraz w apogeum uczyniły to banki centralne, ale koniec końców tej granicy nie znalazł. To, co może powstrzymać banki centralne, to oczywiście inflacja. Ale w sytuacji załamania na rynkach i recesji w gospodarce inflacja nie byłaby dla nas największym zmartwieniem — mówi Adam Łukojć.
Za inwestowaniem w akcje przemawia jego zdaniem także brak alternatywy w sytuacji, w której stopy procentowe są skrajnie niskie.
— Do niedawna ludzie dostawali 1,5-2,5 proc. na lokatach i to większości wystarczyło. Sytuacja zmieniła się dramatycznie, bo 1 bln zł odłożony w bankach nie jest nagradzany odsetkami. To sytuacja bez precedensu. Szansa na jakikolwiek zarobek w banku zniknęła, część osób poszła więc na giełdę, część będzie kupowaćnieruchomości, a jeszcze inni być może fundusze, choć w przypadku tych ostatnich nie liczyłbym na duży zastrzyk nowego kapitału, ale raczej na konwersję jednostek z mniej na bardziej ryzykowne fundusze — przewiduje Adam Łukojć.
Atrakcyjne nie tylko telekomy
Zarządzający uważa, że okazji inwestycyjnych warto szukać zwłaszcza w sektorze telekomunikacyjnym i w branży deweloperów mieszkaniowych.
— Łączy je to, że są tam spółki zdolne do wypłat dywidend, nierzadko wysokich. W czasie pandemii popyt na usługi telekomów mocno wzrósł, natomiastw przypadku deweloperów — choć trudno wyrokować jednoznacznie, jaka będzie koniunktura — to przy darmowym pieniądzu źle raczej być nie powinno. Co warto podkreślić, spółki z tych sektorów nie są wyceniane wyżej niż przed pandemią, a biorąc pod uwagę to, że stopy procentowe spadły, to gotówka, majątek i dywidendy warte są relatywnie jeszcze więcej w porównaniu z lokatami — mówi Adam Łukojć, który zaznacza, że nie są to sektory, które będą bardzo mocno rosnąć, ale oferują atrakcyjną relację potencjalnego zysku do ryzyka.
Ekspert cieplej patrzy też na sektor technologiczny, do którego przed pandemią podchodził z ostrożnością.
— Koronawirus dużo zmienił, bo spółki z innych sektorów, jak przemysł, banki czy firmy zaspokajające popyt konsumpcyjny, znalazły się w kiepskiej sytuacji. Na ich tle spółki technologiczne zaczęły wyglądać jeszcze lepiej, bo niewiele z nich ucierpi, a wiele będzie beneficjentami. Widać to choćby po popycie na rozrywkę w internecie. Ponadto przy zerowych stopach procentowych nie ma aż tak wielkiego znaczenia, że spółka nie notuje jeszcze zysków — inwestorzy są dla nich bardziej wyrozumiali, co przekłada się na dobry sentyment — mówi zarządzający funduszami w TFI Allianz Polska.
Na niższych obrotach
Ekspert uważa, że gospodarka nie wróci szybko do punktu wyjścia sprzed pandemii.
— Sytuacja jest bezprecedensowa i wciąż nie wiemy, czy ludzie wrócą na ulice, zaczną normalnie robić zakupy. Czy to jest czas na wydawanie „po staremu”? Wydaje się, że nie, zwłaszcza że ludzie uświadomili sobie, że przed pandemią nie oszczędzali za wiele. Mamy niepewność, dużo osób obawia się o pracę. Możliwe wiec, że będziemy mieli nakreśloną przez „The Economist” gospodarkę „90 proc.”, a więc przez jakiś czas do 100 proc. nie wrócimy. Pewnie będą duże różnice między sektorami czy poszczególnymi spółkami, bo dla niektórych to czas przyspieszenia, a dla innych katastrofy. Ale po zsumowaniu bilans nie będzie taki jak kilka miesięcy temu. Tymczasem rynek obecnie ma ochotę dyskontować krach jako zdarzenie jednorazowe i spodziewa się, że wrócimy nawet wyżej niż 100 proc. — ostrzega zarządzający.
Specjalista radzi, by nie przywiązywać się na razie do pojedynczych danych makro, jak np. danych o bezrobociu czy PKB.
— Wskaźniki stały się problematyczne. Wolę patrzeć na komunikaty giełdowe spółek i to, co zarządy mówią o wpływie wirusa. Nie są to wskaźniki makro, ale ostrożnie wyciągamy wnioski z tych informacji — mówi Adam Łukojć.
Jego zdaniem Polska wyjdzie z kryzysu w lepszej formie niż kraje południa Europy, w których znaczna część PKB powiązana jest z turystyką.
— Ponadto nie jesteśmy krajem, który żyje z surowców, mamy swoją walutę, więc gdyby nawet było gorzej, to złoty może się osłabić i konkurencyjność może zostać na wyższym poziomie. Pamiętajmy, że Polska była zieloną wyspą podczas poprzedniego kryzysu właśnie m.in. z powodu posiadania własnej waluty — dodaje Adam Łukojć.