W poprzednim komentarzu wspominałem, że uzgodniony przez szefów unijnych państw i rządów w poniedziałek „Traktat o stabilizacji, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej” na razie jest w szczegółach znany klasie politycznej.
Jednak przewodniczący Herman Van Rompuy zrozumiał wagę sprawy i po ostatniej redakcyjnej kosmetyce upowszechnił opinii publicznej przynajmniej gorącą wersję angielską. Traktat zostanie podpisany w zachowujących jednakową moc 22 unijnych wersjach językowych, bez czeskiej. Paradoksalnie język angielski, w którym nanoszono wszystkie polityczne uzgodnienia, uchował się w traktacie wyłącznie za sprawą… Irlandii.
Konstrukcja nowego traktatu jest dosyć zdumiewająca. W proporcji do objętości konkretnych artykułów gigantycznie rozrosła się preambuła, podkreślająca ideologię strefy euro oraz służąca wmontowaniu nowej, było nie było kadłubowej, umowy w dotychczasowe traktaty wiążące całą Unię Europejską, bez wyjątków.
Niezwykle optymistycznie zapisany został tryb ratyfikacji. Traktat ma wejść w życie 1 stycznia 2013 r., pod warunkiem złożenia w Brukseli dokumentów ratyfikacyjnych przez co najmniej tuzin państw Eurolandu, ale może wejść już w roku bieżącym, jeśli dwunaste państwo ratyfikujące uwinie się wcześniej. To chyba zapis czysto teoretyczny…
W kontekście udziału Polski bije, niestety, po oczach okoliczność, że ratyfikacja traktatu przez Rzeczpospolitą Polską dla jego wejścia czy niewejścia w życie nie ma kompletnie żadnego znaczenia.
Dotychczas taka sytuacja było możliwa tylko wówczas, gdy nasze państwo przystępowało do traktatów dawno funkcjonujących, chociażby unijnych, czy waszyngtońskiego o NATO. Tym razem będziemy jednak nie Wysoką Umawiająca się Stroną, lecz trochę niższą…