W erze Clintona gospodarka USA odniosła spektakularne sukcesy

Stanisław Albinowski
opublikowano: 2001-05-17 00:00

W erze Clintona gospodarka USA odniosła spektakularne sukcesy

Orędzie, którym 17 lutego 1993 r. zainaugurował swoją pierwszą kadencję 42 prezydent USA — William Jefferson Clinton — odpowiadało oczekiwaniom narodu — zniechęconego i zawiedzionego po 12 latach regresu socjalnego podczas republikańskich rządów oraz niepewności w gospodarce.

Prezydenckie orędzie nie zawierało pustych obietnic, ujawniło natomiast dylemat, w obliczu którego stał kraj: jak skoordynować ożywienie gospodarki i niezbędne reformy społeczne z redukcją deficytu budżetowego. Trudności były niewyobrażalne, a nowy prezydent miał wielu przeciwników: politycznych w republikanach, populistycznych we własnej partii oraz doktrynalnych — wśród wszystkich, którzy potępiają zwiększanie aktywności gospodarczej państwa.

Opiniotwórczy „The Wall Street Journal” z 24 marca 1993 r. opublikował oceny programu Clintona, dokonane przez profesorów ekonomii — noblistów. Oto fragmenty wypowiedzi monetarystów — przedstawicieli szkoły ekonomicznej wówczas w USA dominującej. Merton H. Miller (Nobel 1990) dostrzegł w programie tylko „rzemieślniczą biegłość rządowych szamanów”. Gary S. Becker (Nobel 1992) podkreślał „katastrofalne słabości planu Clintona” i był przekonany, że niektóre wydatki (np. 30 mld USD na zwalczanie recesji) „przyniosą więcej szkody niż pożytku”. Milton Friedman (Nobel 1976), guru monetarystów, nie miał najmniejszych wątpliwości, że to, co zapowiada prezydent, „będzie oznaczało wolniejszy a nie szybszy wzrost gospodarczy, zwiększenie a nie zmniejszenie wydatków państwowych i najprawdopodobniej wzrost deficytu”. Wrogowie Clintona nigdy nie posypali głów popiołem — także wtedy, gdy nie było już żadnej wątpliwości, że właśnie podczas jego prezydentury gospodarka amerykańska odniosła nie tylko niespodziewane, ale i nie notowane dotąd sukcesy.

W grudniu 2000 r. minęło 112 miesięcy nieprzerwanego boomu gospodarczego, z czego 96 przypada na erę Clintona. Była to najdłuższa od roku 1854 (!) faza prosperity cyklu koniunkturalnego, jaką w czasie pokoju przeżyła gospodarka USA. Średnioroczny, realny wzrost PKB za prezydentury Reagana wynosił 3 proc., za Busha — 1,6 proc., a za Clintona — 3,4 proc. Różnice są wyraźne, ale najważniejsze jest to, w jaki sposób wzrost gospodarczy był osiągany. Otóż, licząc w cenach bieżących, w czasie prezydentury Reagana 40 proc. wzrostu nominalnego uzyskano kosztem wzrostu zadłużenia federalnego. Podczas kadencji Busha wskaźnik ten wzrósł do 78 proc. (!). W ciągu 8 lat prezydentury Clintona tylko 10 proc. nominalnego przyrostu PKB można zapisać na konto długu publicznego, przy czym w drugiej kadencji nastąpiło odwrócenie dotychczasowej sytuacji: wzrost gospodarczy nie był już związany z rosnącym deficytem budżetowym, a państwo przestało funkcjonować na kredyt, kosztem obciążeń przerzucanych na przyszłe pokolenia.

Spadek po republikanach ukazują dwie liczby: w 1988 r. jako kandydat na prezydenta Bush obiecywał 30 mln nowych miejsc pracy w ciągu 4 lat. Ale faktycznie przybyło ich 30 razy mniej, zaś armia bezrobotnych wzrosła w tym czasie z 6,7 do 9,6 mln ludzi. W tej sytuacji 30 mld USD, które Clinton przeznaczył w budżecie na ożywienie gospodarki i stworzenie 0,5 mln miejsc pracy — było nie bez podstaw porównywane z naparstkiem paliwa dla jumbo jeta. A jednak silnik zaskoczył! W czasie pierwszej kadencji zatrudnienie poza rolnictwem wzrosło o 11 mln, a w drugiej — o dalsze 11,8 mln osób. Gospodarka wchłonęła cały przyrost ludności w wieku produkcyjnym, a bezrobocie spadło do poziomu 4 proc. siły roboczej — co praktycznie oznacza pełne zatrudnienie.

NajBARDZIEJ spektakularnym i największym osiągnięciem Clintona jest bez wątpienia synchronizacja polityki wzrostu gospodarczego z likwidacją deficytu budżetowego i położenie fundamentów pod zdrową politykę budżetową. Należy przypomnieć, że deficyty narastały w USA przez trzy dekady przed Clintonem. Nie jest prawdą, iż nadwyżka budżetowa oczekiwana była już od czasu prezydentury Reagana. To właśnie podczas kadencji Reagana i jego następcy Busha dług federalny wzrósł do 4 002 123 mln USD —czyli do poziomu cztery razy większego od zadłużenia, jakie spowodowali wszyscy poprzedni prezydenci Stanów Zjednoczonych!

Clinton był tym prezydentem, który potrafił uwolnić gospodarkę kraju od balastu polityki ponad stan. U progu pierwszej kadencji zapowiedział zmniejszenie w ciągu czterech lat rocznego deficytu budżetowego o 160 mld USD. Zmniejszył o 183 mld USD, a już dwa lata później przekształcił deficyt w rosnące z roku na rok salda dodatnie (wykres).

Wzrostowi podatków od najzamożniejszych 2 proc. ludności towarzyszyły redukcje wydatków o blisko 250 mld USD oraz zmiana ich struktury. Kierunek był wyraźny: mniej na wojsko, biurokrację federalną i kredytowanie pod hipotekę, natomiast więcej na szkolnictwo, badania naukowe, ochronę zdrowia i walkę z ubóstwem. Liczba 4 mln rodzin ubogich, żyjących z zasiłków opieki społecznej, spadła o połowę — przy jednoczesnym dostosowywaniu tzw. granicy ubóstwa do rosnących kosztów utrzymania. Biurokracji natomiast Clinton ujarzmić nie zdołał. Armia urzędników federalnych (ponad 2 mln ludzi) zamiast zmaleć o 100 tysięcy, wzrosła o 23 tysiące.

Największą porażkę zgotował prezydentowi Kongres, który — od 1995 r. opanowany już przez republikanów — odrzucił reformę opieki zdrowotnej. Projekt Clintona zakładał dwa podstawowe cele: racjonalizację kosztów standardowych usług medycznych oraz objęcie systemem opieki zdrowotnej wszystkich obywateli USA. Decyzja Kongresu sprawiła, że Stany Zjednoczone są nadal krajem o najwyższych w świecie kosztach lecznictwa i jednym z niewielu państw, w których nie istnieje powszechne ubezpieczenie zdrowotne.

Wielu komentatorów jakby obawia się uznać wielkość dokonań Clintona. Niektórzy negują wprost osiągnięcia gospodarcze jego ery, imputując, że są one „owocami polityki ekonomicznej Ronalda Reagana”. Jest to fałsz, a w każdym razie bzdura. Nawet „Wall Street Journal” stwierdził, że „w programie Clintona nie zostało nic z Reagana”. I nie mogło zostać. Filozofie ekonomiczne obu prezydentów były sobie przeciwstawne.

Obserwatorzy pozujący na obiektywizm usiłują wyważać, jaką część zasług należy przypisać prezydentowi, a jaką innym czynnikom. Na przykład Bob Litan z Brookings Institution w Waszyngtonie dzieli całość po 1/3 między Clintona, Greenspana i „energię sektora prywatnego”. Z opinią tą niepodobna polemizować. Jeszcze inni analitycy wskazują, że u podłoża boomu gospodarczego lat dziewięćdziesiątych leżało wielkie „pchnięcie” nowej technologii, która po rozpadzie ZSRR została „przeszczepiona” z sektora wojskowego do cywilnego, inicjując silny wzrost wydajności pracy. Bez wątpienia był to najistotniejszy spośród tych wszystkich czynników zewnętrznych, które po zakończeniu zimnej wojny sprzyjały wysokiej i stabilnej dynamice gospodarczej USA. Bill Clinton potrafił te sprzyjające okoliczności wykorzystać, co — jak wiemy — nie wszystkim mężom stanu się udaje.

Można sporządzić całą listę uwarunkowań sukcesu gospodarczego ery Clintona, ale należy być pewnym, że gdyby nie determinacja i polityczny kunszt prezydenta w realizacji odważnej strategii ekonomicznej — sukcesu by nie było.