Na Karczmę w Pęcicach ruszyliśmy większą partią pod osłoną nocy.
Do Pęcic zwabiły nas zasięgnięte języki, że dają tam przednie dania, a i lista win taka, jakiej w słynnych stołecznych restauracjach ze świecą szukać.
Nie zapowiedzeni wtargnęliśmy do ciepło i sympatycznie urządzonego lokalu, gdzie nie natknęliśmy się na pijaną gawiedź lub ryczących przez komórki osobników ze złotymi łańcuchami na szyi. Miła atmosfera, pełno kulturalnych i wyraźnie dobrze czujących się tu gości, dyskretna muzyczka w tle. Dobry początek.
Od razu rzuciliśmy się do menu. Było się nad czym zastanowić. Z przystawek zimnych kusiły „wędzonki z naszej wędzarni” (15 zł) albo mieszanka pasztetów: z jelenia, sarny i dzika (15 zł). W zakąskach ciepłych uwagę przykuły: kiszka chłopska (15 zł) i raki w sosie rakowo-koniakowym (35 zł). Trafiły na nasz stół.
Karta win, zgodnie z raportami z wcześniej wysłanego podjazdu, wprowadziła nas w zaskoczenie: obfitością oferty i masą wiadomości o związkach z potrawami z menu. Poprawnie ułożona według krajów i regionów, z wyszczególnionym rocznikami i producentami była wszelako nieco nieprzejrzysta, bo wina czerwone przemieszano z białymi.
Były w niej trzy roczniki ChČteau Petrus (1979, 1980, 1993) — wszystkie demokratycznie: po 6000 zł. Było też ChČteau Latour (1993, 1997) za jedyne 1900 zł. W tym ostatnim przypadku jechaliśmy z nadzieją wypicia za tę cenę tego z 1961 roku, które poszło w maju na aukcji w Londynie za ponad 9000 dolarów! Ale w karcie już go nie było: musi wypił go wcześniej ktoś z miejscowych. Prócz samego ChČteau Latour było też inne produkty z tej wspaniałej winnicy: Les Forts de Latour 1994 za 590 zł i Paulliac 1998 za 280 zł.
Dumając nad menu, zastanawiałem się, z czym pić te wspaniałości. Towarzyszy, niestety, nie znalazłem. Zaskakujące (brak związków z kartą dań!) wydawało się umieszczenie w karcie jednego z najlepszych białych deserowych win świata: ChČteau d’Yquem (1987) za 2800 zł. Widać okoliczni ziemianie lubują się w wypijaniu tego nektaru bez zagryzki... Gwoli sprawiedliwości odnotować należy, że win w karcie była mnogość, w tym również nieco tańszych (przekrój cen od 90 do 6000 zł).
Ponieważ rozpoznanie wskazywało, że wśród dań głównych postawilośmy na dziczyznę, z niewinnymi minami poprosiliśmy kelnera, by wskazał wina, pasujące do tego, co wybraliśmy.
Kelner ruszył co koń wyskoczy i pojawił się z trzema butelkami czerwonych win: hiszpańskim Coto de Imaz 1998 Rioja Reserva za 140 zł, portugalskim Dom Martinho 1998 (joint venture Rothschilda) za 170 zł i włoskim Amarone 1998 za 220 zł (według karty: producent nieznany). Ze zgrozą spostrzegliśmy, że wytrącił nam z ręki podstawowe argumenty do wywołania burdy: każde z win rzeczywiście mogło towarzyszyć wybranym przez nas potrawom! Skąd oni wzięli tego człowieka?!
Na początek zdecydowaliśmy się na zaproponowaną nam Rioję, żądając jednak upustu w cenie; czujnie wypatrzyliśmy, że w karcie figurował inny rocznik od tego, który nam przyniesiono. Do przystawek postanowiliśmy zamówić za 210 zł alzackiego Rieslinga Schoenenbourg Grand Cru z 1998 (trochę za ciepły — 12,5 st. C). Kiszka chłopska — własnej roboty kaszanka, przyrządzona w białym winie — podana z zasmażaną cebulką, musztardą Dijon i kiszonym ogórkiem była kulinarnym objawieniem! A w towarzystwie alzackiego Rieslinga — to po prostu odlot!
Riesling nieźle komponował się także z — naprawdę godnymi polecenia — rakami na lodowej sałacie. Świetnym wyborem był także talerz z „dzikimi” pasztetami (szczególnie wybijał się ten z sarny) na drewnianej deseczce w sąsiedztwie marynowanej śliwki, grzybów, kiszonego ogórka i żurawin. Tu świetnym kompanem okazała się wybrana przez nas Rioja (temperatura — górna strefa stanów wyższych — 19,2 st. C). Nalewając sami sobie wina — to w zaściankowych karczmach widać musi być w zwyczaju — z dużą niecierpliwością oczekiwaliśmy dań głównych: jelenia w sosie żurawinowo-borowikowym (65 zł), sarny w sosie z kurek (65 zł), dzika w sosie miodowo-piwnym (60 zł) oraz perliczki w sosie borowikowo-koniakowym (65 zł).
Wkrótce z szumem przyniesiono gorące i parujące potrawy — niestety, na niepodgrzanych talerzach (19,5 st. C). Wszystkim „dzikim” daniom towarzyszyły takie sobie ziemniaczane krokiety. Sarna z jeleniem wspominali z łezką świetlane czasy, gdy objawiali się na talerzu z łazankami lub podsmażanym makaronikiem.
Jednogłośnie stwierdziliśmy, że wszystkie potrawy świetnie komponowały się z Rioją, no może z wyjątkiem perliczki, która na pewno mogłaby świetnie zatańczyć z alzackim rieslingiem — ale niestety tego już ani kropli nie zostało w naszych kieliszkach.
Wprawdzie, jak na zagubioną na peryferiach karczmę, dziczyzna w sumie przyrządzona była poprawnie, ale pieniacz z naszego towarzystwa basował, że brak tu wyraźnie — koniecznej dla tych dań — staranności. Twierdził, że jeleń — ustrzelony ponoć niedawno w czasie rui — nie ustabilizował jeszcze w sobie poziomu testosteronu.
Sarna narzekała, że po odmrożeniu nie pozwolono jej zanurzyć się na parę dni w zalewie z maślanki, a odsiecz ze strony sosu kurkowego i farszu borowikowego była mało skuteczna. Dzik (też poprawny) na podniebieniu był jednak trochę łykowaty — nie wywoływał wśród zebranych chęci intonowania na jego cześć pieśni pochwalnych.
Bezdyskusyjną gwiazdą wieczoru była natomiast perliczka! Podana z pęczakiem, podrobami na miodzie i marynatami kulinarnie wstrząsnęła naszą partią. Być może częścią jej sukcesu był fakt, że — w przeciwieństwie do dzikich towarzyszy — zaproponowano ją po prostu — bez żadnych udziwnionych sosów!
Obładowani łupami w postaci niezapomnianych wrażeń z udanego wieczoru, za radą miejscowych zdecydowaliśmy się wracać z wyprawy taksówką, bo — jak tajemniczo między sobą szeptali — „pełno dziś zbójców na drodze”.