Wkłuwanie się w sukces

Jacek Konikowski
opublikowano: 11-03-2010, 13:00

O niezdobytym Noblu, istocie materii, chodzeniu na skróty, automatycznych pipetach, nakłuwaczach i lancetach, Palikocie, minie brydżysty i chwilach słabości opowiada Andrzej Czernecki, twórca HTL-Strefa.

Jest niezły w brydża. Ale wtedy po pierwszym rozdaniu musiał spasować. Bo jedyne karty, jakie miał, to marzenia, do tego młodzieńcze, które nie znają granic.

— Marzyłem, że zostanę noblistą w fizyce jądrowej. W połowie lat 50. nauka w tej materii jeszcze błądziła. To była wiedza tajemna. Wszystko, co się wiązało z atomem, wydawało mi się frapujące, nieodkryte, chciałem się w to zanurzyć, odkryć coś i być kimś. Dlatego poszedłem na Uniwersytet Warszawski — wspomina Andrzej Czernecki.

To zgłębianie materii miał zresztą we krwi.

— Całe życie kochałem grzebać w czymś, rozkręcać, zaglądać do środka. Jak byłem mały, rozbierałem zegary, radia. Mając 8 lat, ku zgryzocie całej rodziny, przerobiłem wielki stojący zegar na budzik. Pociągała mnie istota materii — zwierza się biznesmen.

Studiowanie fizyki to nieustanne wyzwanie. Nie odstawać od innych. Za każdą cenę.

— Mieliśmy przedmiot: metody matematyczne fizyki. Matematyka o najwyższej abstrakcji, niesłychanie skomplikowana. Na koniec był pisemny egzamin. 12 zadań. Z trójką przyjaciół stworzyliśmy "kołchoz". Wiedzieliśmy, że tych 12 zadań w przewidzianym czasie nie da się rozwiązać. Nikomu wcześniej to się nie udało. Umówiliśmy się więc, że każdy z nas rozwiąże cztery i potem się jakoś wymienimy. Udało się, byliśmy pierwszymi studentami w historii wydziału fizyki UW, którzy rozwiązali zadania w wyznaczonym czasie — opowiada Czernecki.

Trochę na skróty? No, bywało. Bo dla racjonalnego umysłu życie w PRL nie było pieszczotą. Chyba że miało się sposób.

— Dla racjonalisty największą męką były zajęcia wojskowe. Zwłaszcza wykłady, ale też zajęcia w polu pod tytułem: "Pluton piechoty w ataku". Przez trzy godziny porucznik tłumaczył nam, jak się atakuje. Nuda. Pod koniec pluton atakował — leciało się przez pola i lasy, żeby dopaść przeciwnika i strzelać do niego ślepakami. Przeciwnikiem był zawsze jeden z nas, tzw. pozorant, który całe zajęcia czekał w krzakach. To była robota dla mnie. Przekonałem więc porucznika przy flaszce wódki, że byłbym idealnym pozorantem. I rzeczywiście, lepszego nie było — wspomina podporucznik rezerwy Czernecki.

Na studiach miał ksywkę… Barański.

— Mylili mnie ze Zbyszkiem Barańskim, z którym chodziłem do Hybryd. Byliśmy do siebie bardzo podobni — tłumaczy.

Dziarski był jak na naukowca. Bitny. Nieraz dał w nos. Sam też dostał.

— Szumna młodość. Na rękę nikt mnie nie pokonał. Chodziliśmy po knajpach i robiliśmy zakłady. Był boks, podnoszenie ciężarów. I narty, które kocham do dzisiaj — mówi Czernecki.

No i brydż.

— Przez wiele lat — na studiach i zaraz po nich — był podstawą mojej egzystencji. Ogrywałem prywatną inicjatywę i tzw. badylarzy — wspomina Czernecki, który później został nawet na pewien czas prezesem Polskiego Związku Brydża Sportowego.

Wróćmy jednak do owego uwielbienia grzebania w istocie materii, rozbierania jej na czynniki pierwsze i zamiłowania do wszelkiej maści doświadczeń, które, paradoksalnie, okazały się kamieniem młyńskim w karierze naukowej i zadecydowały o zamianie marzeń w rzeczywistość.

— Na trzecim roku zrobiłem największy błąd w życiu. Wybrałem specjalizację z fizyki jądrowej doświadczalnej, a nie teoretycznej. Okazało się, że o ile w tej drugiej można było się rozwijać i coś odkryć, o tyle w pierwszej jedyne, co można było w ówczesnej Polsce, to albo budować dla Rosjan bomby jądrowe, albo pracować w Genewie lub Ameryce, co za Peerelu było niemożliwe. Koledzy, którzy wybrali fizykę teoretyczną, są dzisiaj znanymi profesorami — wzdycha Czernecki.

Słowem, wybrał uliczkę bez wyjścia. I stracił szansę na upragnionego Nobla. Pierwsze rozdanie — nieudane.

Po studiach pracował "w nauce". W Instytucie Badań Jądrowych. Fakt, praca sobie a muzom. Szare życie fizyka doświadczalnego? Pozornie.

— Nasz oddział mieścił się na balkonach Sali Kongresowej. Jak się odbywały zjazdy partii, to nas wyrzucali i mieliśmy miesiąc laby. Za to gdy przyjeżdżały do Kongresowej grupy rockandrollowe, to zamiast pracować, słuchaliśmy, jak grają — opowiada Czernecki.

Coś jednak nagle się zmieniło. Po kilku miesiącach tej pracy trafił na studia doktoranckie do Wiednia. I pewnego dnia odwiedziło go dwóch biznesmenów w eleganckich garniturach i z amerykańskim akcentem.

— Byli przedstawicielami firmy produkującej bardzo skomplikowane urządzenia badawcze, która chciała sprzedawać je w demoludach. Zaproponowali takie warunki, że długo się nie zastanawiałem: za miesiąc pracy tyle, ile jako asystent zarabiałbym dwa lata. Zresztą, nad czym miał się zastanawiać fizyk doświadczalny z komunistycznego kraju. Z drugiej strony przejście do komercji jednak bardzo bolało — wspomina biznesmen.

W latach 70. innych "koszenie kasy" nie bolało.

— Wtedy nie wiedziałem, jak to robić i chyba nawet się do tego nie nadawałem. Nie miałem tyle sprytu, co moi koledzy badylarze. W tych latach wszystko robiło się na lewo. Nikt z tych, którzy wtedy dochodzili do pieniędzy, nie robił tego legalnie, bo system na to nie pozwalał. Owszem, byłem sprytny, ale biznesu bałem się jak diabeł święconej wody — mówi Czernecki.

A jednak. Przez całe lata 70. pracuje w amerykańskiej firmie Backman Instruments, produkującej biochemiczną aparaturę naukowo-badawczą, wyjeżdża na praktyki do Stanów, podgląda, organizuje biuro w Warszawie, zatrudnia kilkunastu pracowników, jest szefem sprzedaży na Polskę, z czasem i na Związek Radziecki. Sprzedaż szybuje w górę. Uczy się biznesu. Rok 1981. Stan wojenny. Czernecki żegna się z Amerykanami. I podąża swoją drogą. Postanawia rozpocząć produkcję pipet automatycznych — dozowników do cieczy. Zakłada jedną z pierwszych spółek polonijnych — Plastomed (później PZ HTL SA — High Tech Lab). Za pożyczone pieniądze rusza z produkcją nakłuwaczy i lancetów.

To, że zaczynał biznes z dużego B, trochę mu pomogło. Ale i zaszkodziło. Co prawda, nie musi teraz, tak jak wielu dzisiejszych krezusów, którzy zaczynali w tym samym czasie, mówić o swoich początkach z przymrużeniem oka. Ale z drugiej strony…

— Prawie wszyscy, którzy wtedy zaczynali, doszli do pieniędzy znacznie szybciej niż ja. Może to nie było zbyt mądre, zwłaszcza wtedy, ale mnie bardziej od zarabiania pociągało budowanie, tworzenie czegoś konkretnego, życie w zgodzie z samym sobą. Zbieranie zużytych opon, mrożenie truskawek, handlowanie butami czy komputerami tego nie dawało. Efekt był taki, że gdy inni jechali na urlop do ciepłych krajów, ja brałem narty i jechałem do Zakopanego — mówi Czernecki.

Nie był to czas dla fabrykantów. A jednak przeskoczył okres łóżkowego kapitalizmu i gdy inni wciąż jeszcze robili "truskawkowe" interesy, on stawiał już drugą fabrykę, zalewając RWPG sprzętem laboratoryjnym.

Niemal z dnia na dzień wszystko runęło. 1991 rok — pożegnanie rubla transferowego.

— Przed bankructwem uratował mnie L’Oréal, który właśnie wchodził do Polski i za 2 mln dolarów odkupił ode mnie wielką halę na Pradze-Południe. Te pieniądze pozwoliły mi przetrwać — wspomina Czernecki.

Wtedy większość firm, również polonijnych, szła pod wodę jak batyskafy. On tym razem dobrze zalicytował i to rozdanie wygrał.

Nie jest typem pucybuta, którego karierę można określić: z nędzy do pieniędzy. Długo wykłuwał swój sukces. Może nawet zbyt długo.

— To, że pucybut może być milionerem, to taka sama bajka, jak to, że pierwszy milion trzeba ukraść — twierdzi Czernecki.

Wkurza go, gdy politycy, nawet ci, którym kiedyś ufał, oskarżają biznesmenów, że do pierwszych pieniędzy doszli "na skróty".

— To ideologia nieudaczników, propagowana nawet w wolnej Polsce przez braci Kaczyńskich. Tak mogą mówić tylko ci, którzy przespali szansę, byli za leniwi lub za głupi. Im się nie udało, więc żeby się usprawiedliwić, mówią, że nikomu, kto był uczciwy, nie mogło się udać — złości się.

Polityka? Gdy inni wyciskali z rynku pieniądze, znów poszedł pod prąd. W 1991 r. dostał się do Sejmu z listy PPPP (Polska Partia Przyjaciół Piwa) i przez pięć lat był posłem. Po kiego czorta?

— Głupota mi do głowy strzeliła, jakiś naiwny idealizm, że uda mi się coś zmienić. Jak idiota zupełny. Z grupą przyjaciół chcieliśmy wesprzeć solidarnościowych polityków wiedzą o biznesie, konieczną do budowy normalnego państwa. Chciałem być pożyteczny i mówić o tym, na czym się znam. Okazało się, że nikogo to nie obchodzi. Dopiero teraz widzę, że emanacją tego, o co wtedy nam chodziło, jest Janusz Palikot, który w swojej komisji robił to, co myśmy chcieli robić w latach 90. — opowiada.

Pół roku był w Porozumieniu Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Stracony czas.

— Pewnego dnia przyszedłem do Jarosława i powiedziałem, że nie mogę być w partii, która zakłada, że biznesmeni to złodzieje. Pożegnaliśmy się — wspomina.

Potem mariaż z Unią Demokratyczną i Unią Wolności Władysława Frasyniuka. Ale…

— Sejm to był okres najbardziej impotentny w moim życiu. Nic w nim nie osiągnąłem, a w dodatku — nie zajmując się firmą, o mało jej nie zbankrutowałem. W połowie kadencji złożyłem mandat. Dzień wcześniej przyszło do mnie kilku posłów i przekonywali: przecież tydzień temu podniesiono nam diety o połowę, a pan odchodzi? Niech się pan zastanowi, czy warto — opowiada Czernecki.

Trzecie rozdanie i pas? Niestety. Tym bardziej że doszła kolejna kiepska karta.

Pewnego dnia, jeszcze jako poseł, przeżył szok.

— Pamiętam jak dzisiaj. Lekarz powiedział, że ma dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła — mam raka krwi. Dobra — od razu nie umrę, dopiero za jakieś 10 lat. Pytam o leczenie. On na to: konserwatywne. Czyli: nie leczy się, bo nie ma sensu — wspomina przedsiębiorca.

Co myśli człowiek w takiej chwili?

— Nieprawda, że ręce opadają i nic już się nie chce, choć kiedy żona sugerowała mi kupno nowego garnituru, pomyślałem, a po jaką cholerę? — mówi.

Grunt to wierzyć. Bo ludzie się mylą. Kilka miesięcy później — najlepsza klinika onkologiczna na świecie w Nowym Jorku. Doktor patrzy na wyniki badań i mówi: mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła: przed panem góra 3 lata życia. Dobra: to może być wyleczalne. Walka o życie. 30 procent szans. Minęło już 14 lat.

— Wyszedłem z tego. Pozostał szacunek dla ludzi cierpiących. Kiedyś człowiek na wózku inwalidzkim wydawał mi się kimś z innej planety. A przecież za pięć minut mogę być taki sam. Empatia dla ludzkiego cierpienia — zwierza się.

A więc jednak to trzecie rozdanie zakończyło się pomyślnie.

Sejm. Walka z chorobą. Koniec lat 90. I znowu walka. Z ludźmi, ideami. I z konkurencją.

— Największym problemem było to, że konkurencja wchodząca do Polski wiecznie podkradała mi pracowników, bo z powodu tego, co robiliśmy, byli wyjątkowymi fachowcami. Szlag mnie trafiał, gdy słyszałem, ile koncerny im oferują. Ale nie miałem pretensji, że odchodzą. Sam też bym tak zrobił na ich miejscu. Potem spotykaliśmy się na targach. Bo połowa ludzi pracujących na stoiskach innych firm to byli moi dawni pracownicy — wspomina Czernecki.

I co dalej? Po tym, jak na targach medycznych w Niemczech dowiaduje się przypadkiem o prognozowanym wzroście popytu na nakłuwacze i lancety do pobierania krwi, postanawia iść na całość. Ekspansja w świat. Bo jak się ma fart, pomysł, żyłkę ryzykanta i nie unika potu, to prędzej czy później musi się udać. Jest coś jeszcze.

— Mordercą sukcesu jest nuworyszostwo. Szybki pieniądz, szybki luksus. Dzisiaj jedni mają, ale wybrali życie za granicą, inni są, ale prawie już nic nie mają. Ja jestem i mam, bo przez lata 95 procent zysków lokowałem w firmę — filozofuje Czernecki.

Nie szasta pieniędzmi, nie wypłaca sobie dywidend. Kupony odcina, ale skromnie. Mógłby żyć wystawnie, wręcz rozrzutnie. Od niedawna. Czy pamięta pierwszy zbytek, na który się skusił? Chwilę "słabości", ekstrawagancji?

— Połowa lat 90., walczyłem z rakiem. Chciałem sobie kupić mieszkanie gdzieś na Florydzie. Skromne. Miałem na to 100 tysięcy dolarów. To wystarczyłoby, ale pewnego dnia kolega pokazał mi dom na wyspie niedaleko Miami. Zwariowałem. I choć kosztował pięć razy drożej, kupiłem go. Na kredyt. Nie miałem pojęcia, jak go spłacę. Pomyślałem nawet: a co tam, dwa lata pomieszkam i potem mi zabiorą — przyznaje.

Nie zabrali. Bycie w niszy rynkowej procentowało. I procentuje, bo Czernecki nie rzuca się na inne okazje. Pilnuje swojej działki przed zakusami konkurencji. Skutecznie — ma 70 proc. rynku światowego. No, czasem robi wyjątek. To coś musi jednak mieć przewagę konkurencyjną. Taki był polski wynalazek — niebieski laser. Niestety, zderzenie marzeń naukowca i marzeń biznesmena sprawiło, że mariaż nie wypalił.

Co dalej? Gdzie za kilka lat będzie Andrzej Czernecki? Żartuje: na emeryturze.

— Powoli oswajam się z myślą, że wkrótce będę musiał oddać pałeczkę. Żal? Takie jest życie. Osiągnąłem już tyle, że mogę tak myśleć. Moje życie nie było puste — sumuje.

Blefuje, rzecz jasna. Wciąż trzyma karty w ręku.

None
None

Zobacz stronę poświęconą ludziom związanym z biznesem>>>

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: Jacek Konikowski

Polecane