Rozmowa z prof. Georges'em Minkiem, politologiem, socjologiem francuskim polskiego pochodzenia, profesorem Kolegium Europejskiego w Natolinie, emerytowanym dyrektorem ds. badań w CNRS (Instytucie Nauk Społecznych Politycznych) w Paryżu
PB: Co się takiego stało, że miesiąc temu w wyborach europejskich francuska skrajna prawica zajęła pierwsze miejsce, a teraz w wyborach do Zgromadzenia Narodowego ma dopiero trzecią pozycję, zaś numerem jeden jest lewica?
Prof. Georges Mink: Po pierwsze, ordynacja wyborcza jest w tych wyborach inna [wybory europejskie są proporcjonalne, a w parlamentarnych funkcjonują jednomandatowe okręgi wyborcze – red.]. Po drugie, w wyborach europejskich skrajna prawica, czyli Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen, mogła sięgnąć po swoje tradycyjne hasło, że Unia Europejska to największe zło, co akurat sprzęgło się z protestami rolników przeciwko Zielonemu Ładowi. Zadziałała też wtedy krytyka Emmanuela Macrona jako przedstawiciela oderwanych od prawdziwego życia elit.
Po trzecie, dopiero w obecnej kampanii lewica rozbudziła historyczne wspomnienie Frontu Ludowego [lewicowego rządu z 1936 r. – red.], czyli czasu mobilizacji przeciwko faszyzmowi. Socjalizm, po wielu latach schyłkowych, na nowo złapał wiatr w żagle.
Wreszcie po czwarte, skrajna prawica popełniła ostatnio błędy. Przykładowo, zbytnio podkreślała tematy wrażliwe dla francuskiej opinii publicznej, czyli np. kwestię podwójnego obywatelstwa [taki obywatel miałby nie mieć dostępu do wyższych stanowisk w administracji publicznej - red.]. Ponadto w gronie jej kandydatów znalazły się osoby o poglądach zbliżonych do dawnego profilu tej partii, z czasów Jeana-Marie Le Pena [ojca Marine – red.], czyli np. rasiści i obrońcy reżimu Vichy.
Nowy Front Ludowy, czyli wyborczy sojusz partii lewicowych, dobrze te błędy wykorzystał. Oczywiście realizowana przez partię Marine Le Pen strategia normalizowania skrajnej prawicy dała efekty, ale widać, że strategia ta ma pewne granice.
Jak ocenia pan wynik centrowego obozu prezydenta Emmanuela Macrona?
Macron, mimo że tak atakowany i krytykowany, zachowuje pewne minimum wpływów w bardzo rozdrobnionym parlamencie. Jest też pomysł, by parlament funkcjonował na zasadzie projektów, na potrzeby których poszukiwane będą koalicje.
Kim jest Jean-Luc Mélenchon, lider zwycięskiego Nowego Frontu Ludowego?
To typ utalentowanego trybuna ludowego. Jest świetnie wykształcony, bryluje w debatach publicznych, jest też demagogiem. Własną partią [Francją Niepokorną, będącą częścią sojuszu Nowy Front Ludowy – red.] rządzi jak dyktator, robiąc w niej czystki w stylu niemal bolszewickim.
Na jego formację głosują dwie kategorie wyborców. Jedna to sfrustrowani mieszkańcy przedmieść, przy czym część z nich to drugie lub trzecie pokolenie muzułmanów, których rodziny przybyły do Francji wiele lat temu. Są Francuzami, ale czują się postrzegani inaczej niż rdzenni Francuzi. Jest w nich gniew i chęć rewolty, które Mélenchon świetnie kanalizuje. Druga kategoria głosujących to skrajnie lewicowi intelektualiści, często posttrockiści.
Poznałem Mélenchona w latach 80. Byliśmy w jednej delegacji, zaproszonej przez Michaiła Gorbaczowa, który chciał pokazać, czym jest pieriestrojka. Mélenchon jechał jako senator, ja jako antykomunista. Mélenchon próbował nas wówczas wszystkich przekonywać o wspaniałości radzieckiego socjalizmu. Już wtedy widziałem w nim agenta wpływu. Dziś nadal go widzę, zwłaszcza w jego podejściu do Rosji, Ukrainy czy tzw. imperializmu amerykańskiego.
Czy Mélenchon będzie rządził Francją?
Z pierwszych przemówień powyborczych wynika wyraźnie, że w zwycięskim Nowym Froncie Ludowym jest wiele sprzeczności i potencjalnych rozłamów. Wydaje się, że nie będzie zgody na to, by Jean-Luc Mélenchon został premierem. Poszukiwany będzie kandydat mniej polaryzujący społeczeństwo.
Jeśli zaś chodzi o program ekonomiczny i społeczny, to Nowy Front Ludowy wiele obiecał, a teraz trzeba będzie znaleźć na to pieniądze. Planowane jest np. podwyższenie płacy minimalnej o 300 EUR, obniżenie na nowo wieku emerytalnego – to wszystko będzie kosztować. Tu może się pojawić rozłam między rozsądną częścią lewicy a demagogami z lewicy skrajnej.
Jak wynik wyborów może wpłynąć na francuską politykę zagraniczną, zwłaszcza w odniesieniu do Ukrainy?
Kluczowe jest to, że Emmanuel Macron nie wychodzi z tych wyborów tak pokonany, jak to się zapowiadało. Jest oczywiście osłabiony, ale utrzymał pewną zdolność koalicyjną, np. z socjalistami czy republikanami. Powinno to mieć wpływ na kwestie, w których prezydent jest suwerenny, czyli np. decyzje dotyczące Ukrainy. Poza skrajną prawicą i skrajną lewicą, które mają podobne i sceptyczne poglądy na kwestię wspierania Ukrainy, wszyscy inni podzielają dotychczasowe stanowisko Macrona, który chce Ukrainę wspierać.
Jak się będą układać stosunku polsko-francuskie?
Nic się nie powinno zmienić. Trójkąt weimarski [forum współpracy Polski, Francji i Niemiec – red.] powinien być kontynuowany, a premier Donald Tusk mógłby w tym gronie zacząć odgrywać większą rolę. Zwłaszcza że w Unii Europejskiej skrajna prawica, budująca struktury wokół Viktora Orbána, będzie miała większą siłę.
Emmanuel Macron będzie prezydentem jeszcze przez trzy lata. Co potem?
Z jednej strony funkcjonowanie tak rozdrobnionego parlamentu może być przez Francuzów oceniane negatywnie, co może przełożyć się na zwiększenie poparcia dla Marine Le Pen w 2027 r. Skrajna prawica umie wykorzystywać takie sytuacje.
Z drugiej jednak strony Francja ma historycznie dobre doświadczenia związane z funkcjonowaniem rozdrobnionego parlamentu i budowaniem sojuszy na potrzeby poszczególnych projektów.
Rozmawiała Magdalena Graniszewska