W pierwszej fazie ostatniego kryzysu państwa ratowały sektor finansowy i gospodarki pompując w nie biliony dolarów. Pozornie się udało. Sektor finansów został uratowany, a gospodarki zaczęły odżywać. Nie ma jednak nic za darmo. Zadłużyły się państwa i nie chodzi tylko o Grecję, którą nierozsądna polityka i tak doprowadziłaby do kryzysu. Nie chodzi też wyłącznie o państwa europejskie (a z pewnością nie o maleńkie Węgry), bo przecież zadłużone po uszy są zarówno USA jak i Japonia. Ta ostatnia na szczęście zadłużona jest w dziewięćdziesięciu procentach u swoich obywateli, ale już mówi się o tym, że będzie musiała poszukać kapitału poza swoimi granicami.
Rezultatem kryzysu jest utworzenie zabójczego błędnego koła. Podatnicy ratowali sektor finansowy i gospodarkę przelewając swoje pieniądze do wielu prywatnych firm i dodatkowo zwiększając zadłużenia i deficyty budżetowe państw. Teraz zadłużone państwa nie mają innego wyjścia - muszą znowu sięgnąć do kieszeni podatnika. W celu zmniejszenia deficytów budżetowych rządy muszą ciąć wydatki i podnosić podatki. Wynik? Oczywisty, mniej pieniędzy w kieszeni konsumentów i mniejszy popyt wewnętrzny, a co za tym idzie mniejszy wzrost gospodarczy lub nawet powtórne wejście w recesję. To z kolei zmniejszy dochody budżetu i zwiększy zadłużenie państw. Jak z tego wyjść? Chyba nikt tego nie wie.
Sytuację pogarsza dodatkowo krótkowzroczność, żeby nie powiedzieć głupota wielu polityków. Na przykład to, co zrobili po objęciu władzy politycy węgierscy można określić jedynie tym niepoprawnym politycznie określeniem. Informowanie, że gospodarka Węgier jest fatalnym stanie, dane makro podawane przez poprzedni rząd były fałszywe, a niewypłacalność możliwa świadczyło o tym, że węgierscy rządzący nie znają mechanizmów rządzących rynkami. Mówienie o bankructwie gospodarki tuż przejęciu władzy i po doświadczeniach greckich to było dopraszanie się kłopotów na własne życzenie. Niepojęty brak rozsądku.
Zaniepokoić mogło też graczy to, co stało się na szczycie ministrów finansów grupy G-20. Okazało się, że Europa uważa, iż drogą do naprawy gospodarki jest obniżenie deficytów, a USA, że należy zwiększyć popyt wewnętrzny nawet kosztem eksportu (chodzi o Chiny i Niemcy). Niemcy ustami kanclerz Merkel potwierdzili, że chcą oszczędzać 10 mld euro rocznie do 2016 roku. Wielka Brytanie też zapowiada cięcia, a Hiszpania, Grecja i Portugalia już to zrobiły. To będzie szkodziło gospodarce UE i nie tylko tej gospodarce.
Gdyby nie to, że sytuacja jest bardzo poważna to można by nawet się uśmiechnąć widząc ewidentny paradoks. Europa, ostoja państwa opiekuńczego, stosuje metody zalecane przez Amerykanina Miltona Friedmana i neoliberałów, a USA, kolebka neoliberalizmu, zapatrzyła się w Europejczyka (mimo że Anglika Johna Maynarda Keynesa. Kto ma rację? W Polsce ekonomiści głównego nurtu powiedzą, że Europejczycy. Na pozór mają rację, ale uważam, że tylko na pozór, bo często przy analizowaniu zjawisk ekonomicznych spotyka się syndrom tuwimowskich „strasznych mieszczan", którzy „widzą wszystko oddzielnie" (wiersz „Mieszkańcy" Juliana Tuwima).
Takim klasycznym „widzeniem oddzielnie" jest na przykład narzekanie ludzi, którzy przeprowadzili transformację systemowa w Polsce, na zbyt małą stopę zatrudnienia, na te wszystkie wcześniejsze renty, emerytury itp. wymysły diabła-socjalisty, które obciążają teraz budżet. Jakże wygodnie zapominają, że te „łatwe" renty i wcześniejsze emerytury zostały wprowadzone za ich czasów po to, żeby bezrobocie nie przekroczyło 30 procent i żeby nie doszło do kontrrewolucji. Oczywiście, że to szkodzi państwu, ale to oni przecież są winni. Transformacja inaczej przeprowadzona nie doprowadziłaby do eksplozji bezrobocia i nie wymagałaby stosowania tych bardzo szkodliwych rozwiązań. To autorzy transformacji są ojcami „łatwych rent" i wcześniejszych emerytur, które z taką zaciętością zwalczają. Nawiasem mówiąc ciekaw jestem, gdzie znajdą się miejsca pracy dla ludzi, którzy będą musieli dłużej pracować (na przykład po przedłużeniu wieku emerytalnego)?
To była dygresja. Wróćmy do europejskich cięć budżetowych. Analitycy widzący nie tylko rynki finansowe z pewnością zwracają uwagę na sukcesy „Najlepszej Partii" (komik plus artyści) w Rejkiawiku, partii Jobbik na Węgrzech, Liberalnych Demokratów w Wielkiej Brytanii, czy Partii Wolności w Holandii. Potężną przestrogą jest też szybki spadek popularności w Niemczech kanclerz Angeli Merkel i erozja (z 14 do 6 proc.) poparcia dla koalicyjnego FDP. Potężne straty odnotowały główne partie w Czechach. O czym mówią te polityczne wybory? Otóż o tym, że wyborcy maja już dosyć partii establishmentu i szukają nowych, nieortodoksyjnych rozwiązań. Te poszukiwania, podsycane przez cięcia budżetowe rządów, prowadzą rozczarowanych i zubożonych wyborców w kierunkach nacjonalistyczno - populistycznych.
Wynikiem musi być przejęcie (za kilka lat) władzy przez takie właśnie partie. One zapewnią nam prawdziwe piekło na ziemi. Jedynym ratunkiem dla strefy euro i w ogóle UE jest zdecydowanie większa integracja i prawdziwy rząd gospodarczy. To oczywiście, niestety, jest utopia. Nowe rządy za 4 - 5 lat doprowadzą do rozbicia UE. Może się okazać, że populiści przestraszą się zwiększania deficytów i rosnącej inflacji, więc będą musieli wziąć społeczeństwa pod but albo doprowadzić do wojny (albo jedno i drugie). Żyć nie umierać...
Czy z tego wynika, że nie należy oszczędzać, nie należy zmniejszać zadłużenia państw? Nie, bo stan obecny przecież jest nie do utrzymania. Problem w tym, że nie ma odważnego, który powiedziałby, że trzeba zmienić cały system i do tego miałby wystarczające poparcie, żeby tego dokonać. Wymagałoby to przecież znacznego zmniejszenia udziału sektora finansowego w gospodarce, bardziej zrównoważonego podziału dochodów i powrotu do prawdziwej demokracji. Obecne elity nigdy po dobroci na to nie pozwolą. Wnioski są zbyt niebezpieczne, więc wróćmy do naszych rynków.
Drugą przyczyną perturbacji na rynkach, a właściwie trzecią, jeśli weźmie się pod uwagę naturalną na rynkach okresową realizację zysków, był strach przed regulacjami rynków finansowych. Niedawno w centrum uwagi była niemiecka decyzja o ograniczeniu krótkiej sprzedaży („nagiej" i to słowo jest bardzo ważne) oraz „nagiego" kupna CDS. „Naga" krótka sprzedaż akcji to sprzedaż akcji, których się nie posiada - to zwiększa presję na spadek cen. „Nagie" kupno CDS to kupno zabezpieczających wartość np. obligacji rządowych instrumentów bez posiadania tych obligacji. To podnosi cenę CDS-ów, a co za tym idzie zwiększa prawdopodobieństwo bankructwa państwa. Taki handel od dawna powinien być zakazany.
Może tylko dziwić to, że Niemcy unilateralnie wprowadzają takie rozwiązanie. Twierdzi się, że powodem była polityka, czyli chęć uspokojenia wyborców, ale być może po prostu chcą sprowokować ogólnoświatową dyskusję. Dużo bardziej niebezpieczne dla rynków jest to, że zgodnie ze słowami kanclerz Niemiec Europa jest gotowa do działania w sprawie podatku od transakcji na rynkach finansowych. Decyzja zaniepokoiła rynki, bo wpisywała się w ogólną tendencję do ograniczania nadmiernego wpływu rynków finansowych na realną gospodarkę.
Uderzenie Senatu USA w zyski Visa i Mastercard, szykowane w Kongresie regulacje sektora finansów (prezydent ma podpisać je przed Dniem Niepodległości) w połączeniu z informacją o osiągnięciu porozumienia przez ministrów finansów UE (przy sprzeciwie Wielkiej Brytanii) w sprawie regulacji rynków, a szczególnie funduszy hedżingowych doprowadziły do powstania masy krytycznej. Inwestorzy zaczęli się bać o zyski banków i funduszy inwestycyjnych. Zapewne słusznie się boją. Różne są szacunki, ale mówi się, że na tych regulacjach sektor bankowy w USA straci 10 do 13 procent. Jest i jeszcze gorszy scenariusz. Meredith Whitney, wpływowa analityczka tego sektora zaleciła niedawno unikania „za wszelką cenę" akcji spółek sektora bankowego, ponieważ reforma doprowadzi do ograniczenia akcji kredytowej i zmniejszenia zysków banków.
Jak widać rynki miały prawo zareagować bardzo negatywnie. Podstawowe pytanie brzmi teraz: mamy do czynienie z korektą, czy z powrotem do rynku niedźwiedzia? Tego jeszcze nikt nie wie, a prognozy są bardzo różne. Na przykład znany ekonomista (ten, który przewidział kryzys) profesor Nouriel Roubini mówi o spadku indeksu S&P 500 do poziomu poniżej 900 punktów. Ne można tego wykluczyć, ale ja zakładam, że banki i rządy mają jeszcze trochę amunicji, której mogą użyć. Można na przykład wyobrazić sobie wspólne interwencje Fed, ECB, Banku Japonii, Banku Anglii i Ludowego Banku Chin, co z pewnością sytuacją na rynkach by poprawiło. Problem jednak w tym, że za parę lat (to optymistyczny szacunek) tej amunicji już może nie wystarczyć, a wtedy będziemy wspominali obecne perturbacje z rozrzewnieniem...
Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
