Tout passe, tout casse, tout lasse — wszystko przemija, wszystko się łamie, wszystko nuży... To francuskie przysłowie idealnie pasuje do sytuacji, która już od dłuższego czasu kształtuje się w „starym, dobrym małżeństwie” — jak wielokrotnie określali swoje stosunki prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller. Najbardziej zdumiewa złamanie bezwzględnie obowiązującej zasady rozwiązywania sporów nie przy pomocy mediów, lecz bardzo dyskretnie, we własnym gronie. Był to fundament wszystkich sukcesów politycznych SdRP i SLD od roku 1989.
Odniesienie SLD-owskie jest tu jak najbardziej na miejscu, albowiem NIGDY nie powinniśmy zapominać, że w roku 2000 koszty kampanii prezydenckiej bezpartyjnego kandydata Aleksandra Kwaśniewskiego, wynoszące dokładnie 11 999 605 zł (przy limicie 12 mln), zostały aż w 59,17 proc. pokryte przez jeden podmiot — mianowicie Fundusz Wyborczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który wyłożył aż 7 100 129 zł. Biorąc poprawkę na zdecydowane wyniki wyborów oraz na wszelkie uwarunkowania konstytucyjne, w rachunkowym uproszczeniu można jednak przyjąć, iż SLD posiada 59,17 proc. udziałów w obecnej kadencji prezydenta RP. Że tak ogromny pakiet nie daje żadnej kontroli — a, to już ryzyko nabywcy akcji...
Kiedy 19 października 2001 r. prezydent zaprzysięgał nowy rząd SLD-UP-PSL, to zakończył swoje wystąpienie słowami: „Nie mamy prawa zawieść!”. Akcent postawił bardzo wyraźnie na MY, podejmując współodpowiedzialność za dorobek koalicyjnego gabinetu. W Sali Kolumnowej panowała atmosfera powszechnego uniesienia, a patos dziejowej chwili udzielał się nawet starym dziennikarskim zrzędom. Dość powiedzieć, że z pełnym przekonaniem napisałem wówczas w komentarzu: „W kadencji 2001-05 jakiekolwiek weto jest niewyobrażalne”. O, sancta simplicitas! Tej naiwności jednak się nie wstydzę — gdyby spalony Jan Hus dzisiaj powstał z popiołów i trafił na Rywingate, to by swój słynny okrzyk powtórzył.
Z jednej strony trudno sobie wyobrazić, aby Aleksander Kwaśniewski chciał sprowadzić swojego starszego partyjnego kolegę i zarazem wieloletniego sąsiada z tej samej klatki schodowej Leszka Millera do tak podrzędnej roli, jaką prezesom Rady Ministrów wyznaczał prezydent Lech Wałęsa. Z drugiej jednak — skojarzenie z uszkodzonym zderzakiem nasuwa się automatycznie...