Tydzień temu w komentarzu „Puszka Pandory bliska otwarcia” postulowałem, by na wypadek nowelizacji unijnych traktatów Polska koniecznie przygotowała jakieś propozycje, a nie tylko czekała na inicjatywę Paryża czy Berlina. W dramatycznej sytuacji strefy euro naprawdę nie od rzeczy jest przywołanie rzymskiej obronno-zaczepnej zasady „si vis pacem — para bellum”.
I wczoraj premier Donald Tusk, który w exposé wątki zagraniczne pominął, wreszcie coś rzekł. Zrobił to tydzień przed Radą Europejską, przy okazji legitymizując wystąpienie ministra Radosława Sikorskiego.
Największym konkretem jest postulat, by władcy strefy euro nie wyrzucali państw kandydackich ze swoich decyzyjnych posiedzeń. Fakt, zawsze się opłaci chociażby tylko słuchać w milczeniu, ale dowiadywać się bezpośrednio.
Akurat dla Donalda Tuska wychodzenie za drzwi ze szczytów Eurolandu było ze względów ambicjonalnych wyjątkowym dyshonorem, ba, politycznym kopem. Zwłaszcza że stało się to normą podczas polskiej prezydencji, która miała być naszą chwałą i potwierdzeniem mocarstwowości.
Na szczęście lepiej poszło w Parlamencie Europejskim, gdzie kontrakcja naszych posłów zablokowała utworzenie nowej komisji ds. euro, w której zasiadaliby jedynie deputowani „siedemnastki” posługującej się wspólną walutą.
Premier uzasadnił, że na razie jesteśmy poza strefą euro, ale chcemy jej pomóc uniknąć niszczącej implozji. To zjawisko jest odwrotnością eksplozji ze względu na pierwotny kierunek wybuchu, ale w drugiej fazie razi także na zewnątrz.
Dla zobrazowania relacji naszej gospodarki wobec Eurolandu takie porównanie jest bardzo celne. Nierozwiązywalny pozostaje tylko drobny problem — jak wyrównać grożące kryzysową implozją podciśnienie.