Równo rok temu jeden zielony certyfikat kosztował na Towarowej Giełdzie Energii 283,51 zł. Dziś — tylko 151,01 zł. Spadek niemal o połowę, przy czym największe zjazdy przerażeni sprzedawcy obserwowali w ostatnich tygodniach. Na czwartkowej sesji — ze 170 zł do 150 zł.



— To dramat. Rynek w zasadzie przestał działać, popyt zanikł — alarmuje Mikel Garay z funduszu Taiga Mistral, inwestującego w farmy wiatrowe. Handel zielonymi certyfikatami na TGE odbywa się we wtorki i w czwartki. Zatem dziś czeka nas kolejny odcinek dramatu.
— Boję się jeszcze głębszego załamania ceny. Zwłaszcza że w piątek rynek pozasesyjny był martwy, nie zawarto żadnej transakcji. We wtorek może dojść do odblokowania handlu i, niestety, kolejnego zjazdu — przewiduje zaniepokojony menedżer, też z branży wiatrowej.
OZE pod ścianą
Zielony certyfikat to instrument, za pomocą którego państwo wspiera rozwój odnawialnych źródeł energii (OZE). Cel jest jasny: do 2020 r. 19 proc. energii w Polsce ma pochodzić właśnie z OZE. Dochodzenie do tego poziomu rozplanowano stopniowo, np. w 2012 r. miało to być 10,4 proc.
W dużym uproszczeniu mechanizm wygląda następująco: każdy producent energii musi wykazać, że osiągnął określony na dany rok obowiązkowy udział zielonej energii w portfolio. Świadectwa pochodzenia, czyli — w przypadku OZE — zielone certyfikaty, przyznaje Urząd Regulacji Energetyki.
To oznacza, że firmy wiatrowe, biogazownie etc. mają nadmiar zielonych certyfikatów w stosunku do narzucanego obowiązku, a firmy z sektora energetyki konwencjonalnej — niedobór. I tu jest miejsce na handel. Wielkie firmy energetyczne (PGE, Tauron, Enea) kupują, drobniejsi przedsiębiorcy z sektora OZE — sprzedają. Dla tych drugich sprzedaż zielonych certyfikatów to kluczowy element biznesu.
— Ze sprzedaży zielonych certyfikatów uzyskujemy grubo ponad połowę rocznych przychodów. W ten sposób spłacamy kredyty, płacimy pensje pracownikom, regulujemy wszystkie inne rachunki. Dlatego załamanie ceny certyfikatów to dla nas cios — alarmuje menedżer pracujący w giełdowej grupie inwestującej m.in. w biogazownie. Ten sam problem mają wszystkie firmy z sektora OZE.
— Załamanie cen zielonych certyfikatów może zmieść z rynku całą branżę. Wszystkie firmy czerpią około połowy przychodów właśnie ze sprzedaży certyfikatów. Spadająca cena papierów jest więc dla nich bolesna. Jednocześnie banki nie są skłonne do udzielania kredytów firmom z sektora OZE, bo taniejące certyfikaty obniżają atrakcyjność ich biznesplanów. Jeśli nic się nie zmieni, to spodziewam się fali bankructw w naszej branży — mówi Jarosław Pole, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej.
Źródło nieszczęścia
Większość obserwatorów rynku objaśnia spadki nadpodażą zielonych certyfikatów. Mniejszość — przemyślanymi giełdowymi ruchami kupujących, może nawet manipulacją.
— Bzdura. Kupujący nie mają potrzeby manipulować, choć kilka lat temu można jeszcze było mieć jakieś podejrzenia. Dziś sama nadpodaż wystarcza do zbicia ceny — twierdzi trader pracujący w jednej z większych firm energetycznych.
A nadpodaż, jak wyjaśnia Grzegorz Wiśniewski, szef Instytutu Energetyki Odnawialnej (IEO), wynika ze źle skonstruowanego systemu wsparcia odnawialnych źródeł energii.
— Ten sektor pobłądził. Zapewnia nadmierne wsparcie dla technologii współspalania biomasy [dominują w niej wielkie firmy energetyczne — red.], przez co ta technologia, krótkoterminowo najtańsza w sektorze OZE, generuje dziś 60 proc. podaży zielonych certyfikatów. A przecież w latach 2016-17 współspalanie będzie wygaszane, głównie ze względu na starzenie się wykorzystywanych do tego aktywów i rosnące koszty zakupu biomasy — argumentuje Grzegorz Wiśniewski. OZE generują dziś ok. 14 TWh energii, a cel na 2020 r. to — w ujęciu — wolumenowym — ok. 26 TWh.
Grzegorz Wiśniewski szacuje jednak, że kiedy współspalanie zostanie wygaszone, to — przy braku nowych inwestycji — ten wolumen spadnie do 7 TWh. Tyle już dziś dają elektrownie wodne, wiatrowe i biogazownie.
— Zablokowany rozwój nowych OZE nie załata dziury, która powstanie w systemie po wygaszeniu współspalania — bo jak mają się rozwijać, gdy cena zielonych certyfikatów jest tak niska, że czyni ich biznes nieopłacalnym? — mówi Grzegorz Wiśniewski.
Rządzie, na pomoc
Mikel Garay również uważa współspalanie i dużą energetykę wodną za największy problem OZE. — W Europie Zachodniej te dwie technologie w ogóle nie są uważane za zielone.
W Polsce owszem, więc mają wsparcie, które normalnie powinno trafiać do źródeł nieszkodliwych dla środowiska, czyli wiatraków, fotowoltaiki etc. Przez to system jest niesprawiedliwy, nieefektywny i po prostu nie działa. Rząd musi interweniować. Bez tego nasz biznes umrze — lamentuje Mikel Garay. Tym bardziej że trudno przewidzieć dolną granicę spadku ceny.
Ze sprzedaży zielonych certyfikatów uzyskujemy grubo ponad połowę rocznych przychodów. W ten sposób spłacamy kredyty, płacimy pensje pracownikom, regulujemy wszystkie inne rachunki.
— Kilka lat temu we Włoszech doszło do podobnego kryzysu systemu wsparcia OZE. Cena tamtejszych certyfikatów spadła prawie do zera, konieczna była interwencja rządu — przypomina menedżer związany z jedną z państwowych firm energetycznych. Na interwencję polskiego rządu na razie się nie zanosi, ale ustawodawca obserwuje rynek certyfikatów.
— Coś musimy z tym zrobić. Chodzą zresztą za mną ludzie związani z sektorem OZE, którzy proszą, byśmy zajęli się taniejącymi zielonymi certyfikatami. Oczywiste jest, że to współspalanie stoi za rosnącą podażą tych certyfikatów — to najtańsze z odnawialnych źródeł energii, zatem i najpopularniejsze. Oczekuję, że eksperci wyliczą nam optymalny poziom wsparcia dla tego źródła, a my umieścimy to w nowej ustawie o OZE — mówi Andrzej Czerwiński, szef sejmowej podkomisji ds. energetyki. Grzegorz Wiśniewski widzi tylko jedno sensowne rozwiązanie.
— Trzeba ograniczyć wsparcie dla współspalania do pięciu lat od momentu uzyskania pierwszego certyfikatu. Wtedy już w 2014 r. będziemy mieć ok. 1,5 TWh nadwyżki popytu. A ceny odbiją się już w 2013 r. — mówi szef IEO.
OKIEM EKSPERTA
Fundusz powinien interweniować
GRZEGORZ GÓRSKI
prezes GdF Suez Polska
Taniejące zielone certyfikaty biją i w nas, produkujących energię w technologii współspalania. Przy obecnych cenach w elektrociepłowniach i starszych elektrowniach produkcja jest nieopłacalna i została zatrzymana. Ale system wsparcia został skonstruowany tak, że nie gwarantuje ceny certyfikatu. Cena jest wynikiem podaży i popytu. Błąd systemowy polega jednak na tym, że w poprzednich latach cena zielonych certyfikatów była bardzo zbliżona do opłaty zastępczej, przez co niektóre firmy, zamiast kupować i umarzać certyfikaty, uiszczały opłatę. Niesprzedane utworzyły nadwyżkę, która dziś jest problemem. Rozwiązanie widzę jedno — NFOŚiGW, do którego płyną pieniądze z opłat zastępczych, powinien je przeznaczyć na ustabilizowanie cen.