Złotodajna intuicja

Jacek Konikowski
opublikowano: 25-02-2010, 11:45

Seria scen — jak w szalonym fotoplastykonie, którego właściciel dba, by cię zaskoczyć.

W tle obrazków — "patent" na pompę, orzeł Goeringa, szczęście z wikliny, wykorzenianie chwastów i randka w ciemno. W samym środku epizodów — zawsze Zbigniew Jakubas.

łonie. Całe stado hula po gabinecie szefa Multico. Duże, małe, porcelanowe, drewniane. Ponoć przynoszą szczęście. Ale te Jakubasowe co rusz inaczej stoją — raz trąbą do okna, raz ku drzwiom, więc i szczęście Zbigniew Jakubas ma zmienne. Nie jest Midasem. Ani belfrem w zawodówce, którym byłby do dziś, gdyby przed laty nie zatrzymał się na chwilę w przydrożnej szklarni.

Zbigniew Jakubas
Zbigniew Jakubas
None
None

Patent na pompę

Podobno motorem postępu jest lenistwo lub przypadek, a paliwem — smykałka do interesów. Zbigniew Jakubas miał ją od dawna.

— U moich rodziców wiecznie psuła się pompa głębinowa. Byłem studentem elektrotechniki, więc wymyśliłem urządzenie zabezpieczające pompę przed zanikiem jednej fazy i spaleniem silnika. Proste: kawałek deski lub bakelitu, na nim dwa styczniki. Działało bezbłędnie. Aż się dziwiłem, że nikt wcześniej na to nie wpadł. "Patent" szedł jak ciepłe bułeczki. Jedno urządzenie robiłem niecałe dwie godziny. Tym dorabiałem na studiach — wspomina Jakubas.

Pomysł się przydał, gdy po studiach trzeba było spojrzeć w oczy szarej rzeczywistości belfra w zawodówce — w czasach, gdy marzeniem był wartburg.

— Jako nauczyciel w Warszawie zarabiałem 3300 zł. A za pokój z łazienką, bez kuchni, płaciłem 4500 zł. Gdyby nie "patent", byłby problem z budżetowaniem — uśmiecha się Jakubas.

Na studiach poznał żonę Ewę. Byli dziwnym małżeństwem: on na stancji, ona — u rodziców. Marzyli o stabilizacji. Tymczasem…

Jesienna niedziela 1978 roku. Jakubas wracał swoim Wartburgiem DeLuxe z rodzinnego Lublina. Za pazuchą — 7 tys. dolarów rodzicielskiej pomocy. Na mieszkanie w stolicy. Własnościowe. Pod Warszawą, w Wiązownej, zatrzymał się przy szklarni. Po kwiaty dla żony.

— Powitał mnie właściciel, młody człowiek. Wybrałem bukiet. Chwilę porozmawialiśmy. Dobrze mu się powodziło — miał Fiata Mirafiori. Zapytałem, co by radził: Dostałem od rodziców pieniądze na mieszkanie, ale chodzi mi po głowie sklep z ciuchami. Tylko że jak kupię mieszkanie, to nie starczy na sklep — i do końca życia będę belfrem. A jeśli wszystko wsadzę w sklep, no to żegnaj upragniona stabilizacjo… Odparł bez wahania: Nie zastanawiaj się nawet minuty, tylko rób biznes. Za parę miesięcy mieszkanie kupisz z zysku, za rok — mirafiori — wspomina Jakubas.

Miesiąc później otworzył sklep z odzieżą, przy Tamce 14. Jeden z pierwszych butików w stolicy.

Po roku było już mieszkanie. Wkrótce (1981 r.) — drugi butik, na Chmielnej, pod którym ustawiały się kolejki pań. U Jakubasa ubierała się "artystyczna" Warszawa. Również ta niepokorna, podziemna.

— W stanie wojennym Chmielna była swoistym sposobem na przeżycie dla wielu ludzi z KOR-u, którzy musieli z czegoś żyć po wyrzuceniu z pracy, więc ci, którzy szyli czy dziergali na drutach, przynosili mi swoje swetry, szaliki, sukienki, a ja im to sprzedawałem. Ubecy podejrzewali, że przez sklep przechodzą ulotki, więc często go kontrolowali. Żadnej nigdy nie znaleźli — wspomina Jakubas.

I znamienny epizod: Pewnego dnia do sklepu na Tamce weszli chłopak z dziewczyną. Robili plastykowe ozdoby dla pań i chcieli nimi zainteresować właściciela. Przyjechali z Wiązownej, gdzie hodowali też kwiaty.

— Przyjaźnimy się. Moja żona jest nawet chrzestną ich syna — mówi Jakubas.

Komputery w wiklinie

Cztery lata od pamiętnego spotkania z ogrodnikiem w Wiązownej tygodnik "Polityka" na ostatniej stronie wspomniał o Jakubasie — największym płatniku podatku w Polsce. Jakubas szedł za ciosem. W 1984 r. wraz ze znajomym z Austrii otworzył firmę polonijną Ipaco. W bólach.

— W Warszawie odmówiono nam rejestracji firmy. Najbliższą miejscowością, gdzie to się w końcu udało, była Biała Podlaska — mówi Jakubas.

Pomógł pewien polityczny zesłaniec.

— Byłem akurat I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Białej Podlaskiej, gdzie trafiłem z Warszawy na żądanie gen. Jaruzelskiego, gdy pojawili się u mnie dwaj biznesmeni z prośbą o pomoc w zarejestrowaniu firmy. Mój poprzednik się uparł, że żadnego zagranicznego kapitału do siebie nie wpuści. Ja, nieco na przekór, ale też i z przekonania, że warto, pomogłem zarejestrować spółkę Ipaco. Potem raz jeszcze im pomogłem, gdy firmę gnębił — niesłusznie — miejscowy urząd skarbowy. Gdy wróciłem do Warszawy, nasze drogi się rozeszły — wspomina Józef Oleksy.

— Dostaliśmy zgodę, ale pod jednym warunkiem: oprócz szycia odzieży mieliśmy zająć się jeszcze jakąś branżą "prorozwojową" — dodaje Jakubas.

Okolica słynęła z wikliniarstwa, władza nakazała Jakubasowi wyplatanie koszyków. I kto wie, czy nie byłby dzisiaj królem wikliny, gdyby nie polskie piekiełko. Okoliczni wikliniarze przestraszyli się polonijnego konkurenta. Jakubas znowu musiał wybierać.

— Przypadkiem natknąłem się na starego znajomego, który montował komputery Atari. Przebicie miał 300 procent. Pomyślałem: A może tak wiklinę zastąpić komputerami? — opowiada Jakubas.

Po miesiącu Ipaco importowało z Tajwanu części do komputerów PC (wtedy nowość) i montowało je nieopodal swej szwalni w Międzyrzecu Pod-laskim.

— Jako pierwsi w Polsce spolonizowaliśmy klawiaturę i reklamowaliśmy nasz komputer jako "mówiący po polsku". Strzał w dziesiątkę! Komputery szły jak woda, stając się na kilka lat naszym podstawowym biznesem. Powstała potężna firma. Zysk sięgał 1000 proc. Do tego firma polonijna była zwolniona z podatku na sześć lat. Po prostu eldorado powstałe dzięki wiklinie. Ale jest coś jeszcze: jak człowiek nie ma szczęścia, to talent i zdolności na wiele się nie zdadzą. A żeby je mieć, trzeba być otwartym na świat i ludzi — twierdzi Jakubas.

Kilka lat później, gdy Jakubas z komputerami już kończył (bo przebitka zmalała do 100 proc.), Roman Kluska zakładał Optimusa. Firma odzieżowa Ipaco wciąż działa w Międzyrzecu Podlaskim. Szyje garnitury i sukienki dla znanych marek, m.in. Hugo Bossa i Valentino.

A Jakubas? W 1989 r. założył spółkę joint venture Multico.

Woda z koła fortuny

Pieniądze z butików zainwestowane w komputery i pomnożone przez składy konsygnacyjne dały Jakubasowi fortunę, której pokaźną część zamienił na… wodę. Trochę przez przypadek. W 1992 r. znajomy namawiał go na kupno starego ośrodka wczasowego w Krynicy Górskiej. Pojechali rzucić okiem. Ruina. Ale burmistrz Krynicy podrzucił co innego — rozlewnię wody mineralnej. Pokazał działkę. Intuicja szepnęła: dobry temat. Dziewięć miesięcy później w szczerym polu w Tyliczu stanęła nowoczesna fabryka produkująca wodę Multivita. Tę samą, którą wraz z lodówką można było wygrać, kręcąc Kołem Fortuny u Wojciecha Pijanowskiego. I choć wszystko szło po myśli Jakubasa, interes z wodą miał pewien feler. Nazwa Multivita, choć ładna, była myląca. Ludzie nie mogli jej zapamiętać, więc zazwyczaj pytali o "wodę z Koła Fortuny".

Buszujący w mediach

Multico było już spółką kapitałową inwestującą w "rodzynki". Jeden z nich Zbigniew Jakubas kupił w 1991 r. na przetargu w rodzinnym Lublinie. Nie chodzi o pałacyk Biernackich, jeden z najbardziej eleganckich i atrakcyjnie położonych budynków w Lublinie, obecnie własność Jakubasa, lecz to, co jeszcze do niedawna mieściło się w jego wnętrzach.

— Na początku lat 90. "Kurier Lubelski" to była bajka! Milion złotych zysków miesięcznie z samych ogłoszeń, na które praktycznie mieliśmy monopol — wzdycha Jakubas.

Pozbył się gazety dopiero w zeszłym roku, choć powinien znacznie wcześniej. Wcześniej za to kupił "Życie Warszawy" (1996 r.), którego nie powinien kupować. Nie sądził, że poślizgnie się na takim tytule.

— Byłem pewien, że sukces "Kuriera" powtórzę w Warszawie — przyznaje Jakubas.

I ten finisz negocjacji z Nicolą Grauso. Zakładali, że umowę podpiszą w ciągu jednego dnia. Któryś z prawników Grauso kupił nawet na bazarze na Pol-nej kilka kilogramów polędwicy, którą włożył do walizki, sądząc, że następnego dnia wróci z nią do Włoch. Walizkę zostawił w kancelarii, w której pracowali nad umową. Liczyła ona 60 stron, a załączników było 700, więc sprawa się nieco przeciągała. Trzeciego dnia rano w kancelarii unosił się ponoć taki odór, że mało się nie podusili. Ale to przyspieszyło sprawę — Jakubas został właścicielem drukarni, gazety, biura reklamy "Życia Warszawy". I łatki "człowieka władzy".

Stefan Bratkowski w jednym z felietonów stwierdził, że Jakubas kupił dziennik za rosyjskie pieniądze. Wszak pierwszy "nowy" naczelny — Aleksander Chećko — kojarzony był z lewicą.

— Chciałem się spotkać z Bratkowskim, żeby mu pokazać, skąd miałem pieniądze, tj. umowy kredytowe. Edward Wende zorganizował spotkanie w Bristolu. Czekałem. Bratkowski nie przyszedł. Stchórzył... Od tej pory straciłem do niego resztki szacunku — twierdzi Jakubas.

Nie lubi, jak się go łączy z politykami, choć od nich nie stroni. Następcami Chećki w "Życiu Warszawy" byli Andrzej Bober, a potem Andrzej Urbański i Maciej Zalewski (PC braci Kaczyńskich).

— Nie obchodzi mnie, kto z jakiej jest partii, bo cenię ludzi za ich mądrość i uczciwość. Urbańskiego zwolniłem po kilku miesiącach, bo nie poświęcał gazecie dostatecznie dużo czasu — twierdzi Jakubas.

— Zbyszek nigdy nie mrugał do polityków, nie umizgiwał się. On od nich żądał. Zdarzało mu się wyjątkowo dosadnie wyrażać o tym czy innym polityku, za nic mając jego barwę. Trudno go przypisać do jakiejś opcji. Poza tym, nie przepada za salonami i szpanerskimi bankietami — mówi Oleksy.

Cztery lata później Jakubas sprzedał "ŻW" Michałowi Sołowowowi.

— Wyszedłem na zero, ale odetchnąłem z ulgą — przyznaje Jakubas.

Porażka z "Życiem" zniechęciła go do mediów i polityki. Na krótko.

— Lubi prasę. I ceni. Zwłaszcza, kiedy obecność na jej łamach może mu przynieść korzyści. Potrafi być wówczas ujmującym, wręcz bezpośrednim człowiekiem. Zazwyczaj jednak zachowuje dający się odczuć dystans — mówi Jakub Frołow, naczelny "Biblioteki Analiz".

Pan Multico

W 2004 r. Multico zostało wydawcą "Sukcesu". Trzy lata temu Jakubas znowu był na ustach wszystkich.

— Leżę zmożony grypą; dzwoni telefon od naszej prawniczki: Chcemy usunąć felieton Gretkowskiej o prezydencie Kaczyńskim, bo rozmija się z prawdą. Niewykluczone, że jego druk spowoduje wytoczenie nam procesu. Sądziłem, że tekst jest dopiero w składzie, więc nakazałem go usunąć. Ale numer był już w drukarni. Gdy następnego dnia się obudziłem — afera! — mówi Jakubas, który po tej sprawie dostał ksywkę "Nożycoręki".

Ale gwoli sprawiedliwości ma też inną: "Szeryf". Zdobył ją przy okazji problemów m.in. z Optimusem, Elektrimem i Mennicą.

— Nie lubię chodzić na skróty, ale gdy widzę, że ktoś to robi i wchodzi mi w drogę, wtedy nie popuszczę, choćbym miał stracić. Tak było z Optimusem. Mogłem częściowo wycofać zainwestowane pieniądze i pozwolić się okraść. Zdecydowałem inaczej. Dlaczego? Bo jeżeli nie zrobi tego ktoś, kogo stać na procesy sądowe, to inni, mniejsi inwestorzy, nie dadzą rady i będą okradani w świetle prawa. Koszty są spore: mam wielu wrogów, bo układów i koterii napotykam wiele — stwierdza Zbigniew Jakubas, ale o konkretach milczy.

Najczęściej jednak mówi się o Jakubasie "pan Multico". Niektórzy żartują, że ma w sobie coś z człowieka Renesansu, bo robi mnóstwo interesów w różnych dziedzinach. I choć Midasem nie jest, intuicja rzadko go zawodzi.

Choćby Mennica. Bankowcy odradzali mu tę inwestycję, przekonując, że to taka większa kuźnia, z której kasa wycieka jak przez sito, a na domiar złego opleciona jest nicią partyjnych powiązań i układów. Nie przekonali Jakubasa, który dzisiaj chwali się, że to jedna z trzech najlepszych mennic na świecie, a w dodatku:

— To inwestycja w moją emeryturę. Drugą jest Newag — dodaje Jakubas.

Cesarz Franciszek Józef znany jest z powiedzenia: "kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej". Jakubas musiał je znać, inwestując w upadającą firmę remontującą wagony, skoro kupił ją w ciemno. Dosłownie. Wręczył czek i poleciał zobaczyć, co kupił.

— O Newagu nie wiedziałem nic. Pewnego dnia przyjechało do mnie dwóch prezesów zarządu. Mówili z sensem. Wiedzieli, jak wyciągnąć firmę z dołka w ciągu trzech lat. Zaufałem im. Po godzinie spisaliśmy umowę. Trzy punkty na połowie kartki. Następnego dnia poleciałem do Krakowa, wymieniłem czek na akcje i poleciałem do Nowego Sącza zobaczyć firmę — wspomina Jakubas.

Dzisiaj — trzeba to widzieć — z wypiekami na twarzy opowiada o "swojej" najnowszej lokomotywie, o silnikach Caterpillara, o polskim Pendolino, o własnym tramwaju.

— Mentalnie i sercem jestem w Mennicy, ale zaraz potem w Newagu i Feroco — przyznaje Jakubas.

Feroco — spółka z Poznania remontująca tory. Ze stolicą Wielkopolski wiążą się niemiłe wspomnienia. I nie chodzi tylko o sprawę opcji Feroco. Tu, cztery lata temu, Jakubas na własne życzenie "wtopił" 25 mln zł.

Jak?

— Spółka budowlana Maxer wydawała się strzałem w dziesiątkę, bo dawała możliwość wejścia na rynki budownictwa, oczyszczalni ścieków i hydrologiczny. Niestety, okazała się wydmuszką. To była nauczka. Teraz, zanim coś kupię, robię dokładny audyt — przyznaje inwestor.

Cóż, nie każdy interes to randka w ciemno, która finiszuje happy endem. Choć akurat "Randka w ciemno", najnowszy film produkowany przez jedną z firm Zbigniewa Jakubasa — z Jolantą Jakubas, Bogusławem Lindą, Borysem Szycem, Tomaszem Kotem i Zbigniewem Zamachowskim w rolach głównych — tak się właśnie kończy.


Stan posiadania Imperium Zbigniewa Jakubasa

Grupa kapitałowa Multico: Ipaco (firma odzieżowa), Multico (fitness klub, magazyn "Sukces"), Multidruk , Multico-Press , Multico Oficyna Wydawnicza oraz firmy deweloperskie DeSystem i Wartico.

Udziały w spółkach:

Mennica Polska (53,2 proc.)

WSiP (8,94 proc.)

Energopol-Południe (29,79 proc.)

Optimus (11,5 proc.)

Polna (46,84 proc.)

Newag (86 proc.)

Feroco (98 proc.)

Zobacz stronę poświęconą ludziom związanym z biznesem>>>

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: Jacek Konikowski

Polecane