Z dwóch autorów, prawdziwą gwiazdą jest Acemoglu. Co roku znajduje się na szczycie listy typów do nagrody im. A. Nobla z ekonomii. Jest jednym z najczęściej cytowanych naukowców w swojej dziedzinie. Jego publikacje naukowe są zwykle pełne równań matematycznych, które mają oddać procesy społeczne, ale ta książka to pełen pasji i erudycji traktat polityczno-historyczny, którego celem jest ewidentnie wywołanie emocjonalnego sprzeciwu wobec pozycji współczesnych elit technologicznych świata. Pasja nie zawsze idzie w parze z precyzją, więc niektóre argumenty autorów łatwo podważyć. Ale generalnie jest to ważny głos w debacie o roli technologii cyfrowych.
Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, wyraził kiedyś w wywiadzie dla Time kredo technooptymizmu: „Kiedykolwiek pojawia się nowa technologia i innowacja, która zmienia naturę naszego życia, zawsze jacyś ludzie to krytykują i chcą powrotu do przeszłości. Ale to jest przecież w oczywisty sposób korzystne, kiedy możemy połączyć się z przyjaciółmi”. Innowacje są zawsze dobre, technologie zawsze przynoszą korzyści, ludzkość zawsze porusza się do przodu – to są najważniejsze elementy tzw. whigowskiego mitu historycznego. A sztuczna inteligencja ma być według optymistów wisienką na tym historycznym torcie. Jak mówił szef Google’a Sundai Pichai: „Sztuczna inteligencja jest prawdopodobnie najważniejszą rzeczą, nad którą ludzkość kiedykolwiek pracowała. Myślę o niej jako o czymś głębszym niż elektryczność czy ogień".
Acemoglu i Johnson kwestionują tę optymistyczną wizję i używają do tego argumentów historycznych, politycznych i ekonomicznych. Uważają, że nie ma nic automatycznego w rozwoju. Historia jest pełna przykładów postępów technologicznych, które nie podnosiły jakości życia i nie pchały ludzkości do przodu, a przynajmniej nie w interwałach czasowych zauważalnych dla ludzi żyjących w ich czasach. Na przykład, od momentu, kiedy pierwsi odkrywcy zrozumieli, że Ziemia krąży wokół Słońca, do powszechnej akceptacji tego faktu przez elity, minęło kilkaset lat. Upowszechnienie młynów wodnych i innych technologii rolniczych w średniowieczu w ogóle nie podniosło poziomu życia ludności wiejskiej. Od wynalezienia maszyny parowej do prawdziwie dynamicznej rewolucji przemysłowej minęło ponad 100 lat. Postęp zawsze i wszędzie blokowały elity, które przejmowały całość korzyści związanych z rosnącym zakresem wiedzy. Sztywna i nierówna struktura społeczna uniemożliwiała ludzkości postęp, bo dodatkowe dochody – jeżeli się pojawiały – nie były reinwestowane w dalszy rozwój, a konsumowane przez drobną garstkę najzamożniejszych. Aż do drugiej połowy XIX wieku, kiedy zaczęły się pierwsze przemiany demokratyczne i społeczeństwo zaczęło być bardzo mobilne w ujęciu pionowym (zmiana pozycji społecznej) i poziomym (zmiana miejsca zamieszkania). A masy zaczęły naciskać na większy podział korzyści z rozwoju. Dopiero od tego momentu przeciętne dochody zaczęły trwale i szybko rosnąć, po raz pierwszy w historii ludzkości.
Niestety dziś obserwujemy regres polityczny, a w konsekwencji też stagnację ekonomiczną. Rośnie siła polityczna elit biznesowych, właścicieli największych firm, szczególnie technologicznych. Jest to nie tylko siła wynikająca z roli tych korporacji, ale też z wpływu na kulturę, komunikację i sferę idei. Liderzy technologiczni kontrolują nie tylko rynki, ale też umysły.
Z czysto ekonomicznego punktu widzenia kluczowe jest to, czy technologia podnosi tylko średnią wydajność pracy, czy też równocześnie zwiększa tzw. krańcową wydajność pracy. Średnia wydajność oznacza ilość produkcji w przeliczeniu na pracownika, a krańcowa wydajność – ilość dodatkowej produkcji możliwej do wytworzenia przez jednego dodatkowego człowieka. Jeżeli maszyny zastępują ludzi, rośnie średnia wydajność, a jeżeli uzupełniają ludzi, rośnie też krańcowa wydajność. Acemoglu Johnson przekonują, że przez pierwsze 100 lat rewolucji przemysłowej, czyli do ok. 1980 roku, postęp technologiczny uzupełniał zdolności produkcyjne człowieka, prowadził do zwiększenia krańcowej wydajności. Maszyny przejmowały część zadań, ale jednocześnie pojawiały się nowe zadania. Dzięki temu rosła produkcja, rosło zatrudnienie i rosły wynagrodzenia. Jednak od lat 80, czyli początku rewolucji cyfrowej, ten trend się zmienił. Zadań związanych z produkcją ubywa, krańcowa wydajność nie rośnie (lub rośnie wolniej). Pokazuję to na wykresie, który zaciągnąłem z innej publikacji autora.
Sztuczna inteligencja zdaniem autorów tylko pogłębi ten problem. Jest bowiem adaptowana głównie w obszarach, w których zastępuje się ludzi komputerami, a jednocześnie nie tworzy dla tych ludzi nowych zadań. Jest używana głównie do cięcia kosztów, a nie rozwoju i postępu. Piszą autorzy: „Nasze społeczeństwo stało się już dwuwarstwowe. Na szczycie znajdują się wielcy potentaci, którzy mocno wierzą, że zasłużyli na swoje bogactwo dzięki niesamowitemu geniuszowi. Na dole mamy zwykłych ludzi, których liderzy technologiczni postrzegają jako podatnych na błędy i dojrzałych do zastąpienia. W miarę jak sztuczna inteligencja penetruje coraz więcej aspektów współczesnych gospodarek, wydaje się coraz bardziej prawdopodobne, że te dwie warstwy będą się od siebie oddalać”. Nie oznacza to, bynajmniej, bezrobocia. Ale rosnące nierówności, wolny wzrost gospodarczy i narastającą frustrację.
Nie jesteśmy na taką ścieżkę skazani. Technologie cyfrowe mają wielki potencjał podniesienia krańcowej wydajności pracy oraz standardu życia wszystkich ludzi, jeżeli ich rozwój zmierzy w kierunku innym niż wymarzony przez elity: w stronę powiększenia zakresu zadań, a nie redukcji kosztów korporacji. To jest jedna z najważniejszych tez książki: postęp nie jest bezwarunkowy i anonimowy, ludzkość ma nad nim kontrolę. Co należałoby zmienić? Autorzy podają wiele rozwiązań, wśród których najważniejsze to: 1. Przywrócenie roli związków zawodowych i dialogu społecznego między pracodawcami i pracownikami; 2. Odważne postępowania antymonopolowe wobec największych korporacji cyfrowych i rozbicie ich na mniejsze przedsiębiorstwa; 3. Regulacje bodźcujące do rozwijania technologii powiększających zakres zadań, a nie służących oszczędnościom; 4. Bardziej odważna wizja rozwojowa po stronie polityk publicznych.
Trudno nie przyznać autorom racji w wielu kwestiach. Z mojej perspektywy najbardziej oczywisty przykład szkodliwego postępu to kierunek rozwoju mediów społecznościowych. Wykorzystują one technologie cyfrowe do maksymalizacji atencji użytkowników, co oznacza więcej emocji, agresji, nienawiści, konfliktów, czego jedną z konsekwencji jest erozja zaufania do demokracji. Jest to jaskrawy przykład, że technologia pcha świat w złym kierunku, a rządy okazują całkowitą bezradność. Jestem też absolutnie przekonany, że dialog społeczny został zburzony w wielu krajach z korzyścią dla nielicznych i szkodą dla większości.
Ale przyznam, że narracja Acemoglu i Johnsona wydaje mi się momentami tracić spójność na rzecz pasji. To ma oczywiście swoje zalety, ale też wady.
Przede wszystkim, irytuje mnie opisywanie historii przez pryzmat dzisiejszych wartości – czyli ahistoryzm. Sugestia, że średniowieczne społeczeństwo mogłoby dokonać dużego postępu, gdyby elity nie inwestowały nadwyżek produkcji w kościoły, wydaje się dobrym wątkiem na jakąś komedię z cyklu „1670” lub „Czarna żmija”, ale nie na poważną opowieść o historii. Trzeba by bowiem najpierw zrozumieć wybory, jakie rozważali ówcześni ludzie, a nie jakie my dziś przed nimi stawiamy. Książka jest napisana w stylu: tu jest zły Bill Gates, a tu historia świata, w której wszyscy ludzie tego typu byli źli.
Ponadto, wiele tez i faktów jest w otwarty sposób naciąganych. Na przykład teza, że Henry Ford był propracowniczym przedsiębiorcą. Ten wybitny biznesmen i inżynier, który jednakowoż nienawidził związków zawodowych, a w gabinecie miał portret Adolfa Hitlera, chyba słabo nadaje się na takiego bohatera. Teza, że amerykański kapitalizm przełomu XIX i XX wieku był budowany z uwagą dla losów pracownika, a dzisiejszy nie jest, wymagałaby chyba większego zniuansowania.
Ale cóż, pasja i precyzja nie mogą iść ręka w rękę. To jest bardziej traktat niż książka popularno-naukowa. Wart przeczytania.