W rozmowie z PAP Żyżyński, współtwórca programu gospodarczego PiS, zdecydowanie krytykuje też tryb pracy nad projektem ustawy o działalności ubezpieczeniowej i reasekuracyjnej, którym zajmuje się obecnie sejmowa podkomisja. Poseł zwraca też uwagę na zagrożenia płynące z niektórych zapisów tego rządowego projektu.
Zdaniem Żyżyńskiego SKOK-i powinny podlegać nadzorowi KNF, choć jego zdaniem na kasy zbyt szybko narzucone zostały "wyśrubowane" bankowe wymogi ostrożnościowe. Poseł powtarza, że afera w SKOK-Wołomin nie powinna podważać istnienia całego sektora kas, wypełniającego istotną finansową niszę.
PAP: Jest pan członkiem nadzwyczajnej sejmowej podkomisji, zajmującej się całkiem nową ustawą ubezpieczeniową. Dlaczego pana zdaniem rządowi zależy, by tak szybko, jeszcze w tej kadencji, doprowadzić do uchwalenia przez Sejm tej ustawy?
Jerzy Żyżyński: To jest pytanie. To ogromna ustawa, prawie pięćset artykułów, na ponad stu stronach. Tego nie powinno się robić w pośpiechu, bo tam jest cała masa problemów, które moim zdaniem nie są dobrze rozwiązane. Nie jestem specjalistą od ubezpieczeń, ale po to jest procedura parlamentarna, by w toku pracy nad taką ustawą zasięgać opinii specjalistów. Na posiedzenie podkomisji oczywiście przychodzą specjaliści, ale z branży. Są przedstawiciele firm ubezpieczeniowych, ale nie ma np. drugiej strony - klientów. Co prawda reprezentuje ich UOKiK, ale jest pytanie, czy jest w stanie w tak krótkim czasie wystarczająco uwzględnić ich interesy.
PAP: Może chodzi o to, by ustawy nie zdążyli zepsuć lobbyści? Stąd taki ekspresowy tryb.
J.Ż.: Ale sam projekt, odnoszę wrażenie, też pisali lobbyści. Oczywiście urzędnicy, ale pod wpływem lobbystów. Moim zdaniem przy takiej ustawie powinno się pracować na konkretnych przypadkach, w których ludzie zostali pokrzywdzeni przez system ubezpieczeniowy, albo system w jakichś swych elementach nie sprostał problemom. Z kolei część ubezpieczeń powinna być obowiązkowa, np. przed klęskami żywiołowymi.
PAP: Zapoznał się pan wstępnie z tym projektem? Co pan w nim dostrzega?
J.Ż.: Nawet po wstępnym zapoznaniu się zauważyłem zagrożenia. Np. firma komercyjna może kalkulować indywidualne ryzyko klienta i może w związku z tym sięgnąć po dane chorobowe, które są przecież danymi wrażliwymi. Rozumiem, że firma ubezpieczeniowa może być naciągana przez tych, którzy chcą wyłudzić ubezpieczenie. Ale to jest ryzyko firmy ubezpieczeniowej. Jako obywatel nie mogę się zgodzić, żeby w interesie firmy ubezpieczeniowej naruszano moje prawo do tajemnicy lekarskiej.
PAP: Takie zagrożenie wynika z tego projektu?
J.Ż.: Moim zdaniem tak. Jest też problem przejęć akcji firm ubezpieczeniowych przez inne podmioty. Moim zdaniem nie ma tam wystarczających zabezpieczeń. Mogą się powtarzać takie historie, jak z przejęciem PZU przez Eureko. Te trudne problemy powinny zostać poddane wnikliwym, kompetentnym ekspertyzom. Jako posłowie nie musimy się przecież na wszystkim znać. Naszym zadaniem jest korzystanie z ekspertyz przy pracach nad projektami. Tymczasem mamy dwa dni na 500 artykułów. Mamy to przepchnąć i będzie z głowy. Tak się nie powinno pracować w parlamencie. To jest trochę tak, jak za komunizmu. Partia kierowała, rząd rządził, a Sejm był maszynką do głosowania. W przypadku tego projektu tak to wygląda. To jest kpina z demokracji i z prawa.
PAP: Podobno jest dyrektywa unijna w sprawie ubezpieczeń, dlatego trzeba tę ustawę przyjąć jeszcze w tej kadencji.
J.Ż.: Dyrektywy unijne nie powinny zwalniać z rzetelnej pracy nad prawem. Zresztą na ogół są one wydawane po to, by zabezpieczać interesy klientów. A tak przygotowana ustawa tego nie zagwarantuje.
PAP: Ma pan podejrzenia, że naciskają tu jacyś lobbyści?
J.Ż.: Można odnieść takie wrażenie. Jest np. bardzo wątpliwa kwestia statusu Polskiej Izby Ubezpieczeń, która do tej pory obowiązkowo zrzeszała firmy ubezpieczeniowe. Ustawa ma znieść ten obowiązek. Pytanie, w czyim to jest interesie? Obawiam się, że tu właśnie działa jakiś lobbing. Ale Platforma ma większość i wszystko i tak sobie przegłosuje.
PAP: Co pan sądzi o wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie SKOK-ów?
J.Ż.: Jest niepełny, ale pokazuje ważny element. Że SKOK-i funkcjonują w pewnej finansowej niszy. To znaczy obsługują biednych ludzi, mających dzięki temu możliwość uzyskania tanio kredytów, których nie dałyby im banki. Najwyżej byliby skazani na firmy pożyczkowe.
PAP: Uważa pan temat SKOK za wyłącznie polityczny?
J.Ż.: To jest oczywiście temat polityczny, choć w niektórych SKOK-ach problemy oczywiście były. Był przede wszystkim casus SKOK-u z Wołomina, który został przejęty przez dziwnych ludzi, którzy wyłudzali tam pieniądze. Ale tam było także wątpliwe działanie służb państwowych, które nie dopełniły wszystkich obowiązków.
PAP: Ale BFG musiał wypłacić klientom SKOK 3 mld zł.
J.Ż.: Ale właśnie głównie klientom Wołomina. To był właśnie przekręt pewnej grupy ludzi. Co nie oznacza, że system jako całość jest zły. To nie jest przecież tak, że jak są przekręty w systemie bankowym, to się likwiduje banki.
PAP: Jest pan zwolennikiem nadzoru KNF nad SKOK-ami?
J.Ż.: Owszem, ale we współpracy z Kasą Krajową SKOK.
PAP: Taka piętrowa struktura, że KNF nadzoruje Kasę Krajową, a ta mniejsze kasy?
J.Ż.: Tak, to byłoby logiczne. Zresztą uważam, że wszystkie czynności finansowe powinny podlegać nadzorowi. Właśnie brak nadzoru nad instytucjami pozabankowymi w USA był jedną z przyczyn kryzysu w 2008 roku. Teraz są głosy wybitnych ekonomistów, że każdy, kto udziela kredytu, powinien podlegać pewnym rygorom. Z kolei kredytobiorcy powinni być zabezpieczeni przed ryzykiem. Ale nadzór państwa powinien być dostosowany do specyfiki instytucji finansowej. Szybkie narzucenie SKOK-om reguł dotyczących banków, mocno wyśrubowanych, było jednym z powodów problemów księgowych części kas.
PAP: Ostatnio gorącym tematem związanym z kredytami jest też kwestia tzw. ustawy o frankowiczach. Po przyjęciu w Sejmie poprawki, przenoszącej koszty przewalutowania kredytów w 90 proc. na banki, Komitet Stabilności Finansowej wydał zdecydowany komunikat, że to zagraża sektorowi finansowemu w Polsce.
J.Ż.: KSF jakoś nie protestował gorąco, gdy banki udzielały tych frankowych kredytów. KSF martwi się o stabilność instytucji finansowej, oczywiście słusznie, ale nie patrzy już na stabilność kredytobiorców. A trzeba pamiętać, że błędem jest twierdzenie bankowców, że frankowicze ponieśli niższe koszty. Rzeczywiście płacili niższe odsetki, na początku, gdy frank był stabilny osiągali duże korzyści, ale przecież w rzeczywistości koszt kredytobiorcy to odsetki, ale także spłacany kapitał. Gdy nagle okazuje się, że ten spłacany kapitał jest przewalutowany i w wyniku zmiany kursu dług nie wynosi 500 tysięcy, a milion, to jest to pewna różnica. A bankowcy nie liczą tego do kosztów, dla nich koszt kredytu to odsetki, a dla kredytobiorcy odsetki plus ten wzrost wartości kapitału, czyli długu.
Banki udzielały ludziom kredytów frankowych, ale nie informowały o tym, że ten kredyt jest powiązany z ryzykowaną grą finansową. I że jest "toksycznym instrumentem finansowym". Stąd to banki powinny ponieść tego konsekwencje. Żeby raz na zawsze dany był jasny sygnał, że niedopuszczalne są działania w taki sposób. Przypominam, że parę lat temu był gigantyczny problem tzw. opcji walutowych, niektóre firmy do dzisiaj ponoszą tego skutki, a wiele zbankrutowało. Banki powinny być instytucjami zaufania publicznego, powinny udzielać kredytów w sposób uczciwy, a nie łączyć ich z dziwnymi instrumentami finansowymi. Jest niedopuszczalne, by podejmowano działania "jak najlepiej wyciągnąć od ludzi pieniądze" – jak jakieś bazarowe cwaniaczki, nic bazarom nie ujmując.
PAP: Uważa pan zatem, że nic się nie stanie, jeśli to banki poniosą większość kosztów przewalutowania kredytów frankowych, zgodnie z ustawą w wersji uchwalonej przez Sejm?
J.Ż.: Tak, to banki najbardziej zarobiły na tych kredytach. Poza tym, tak jak powiedziałem, działały nieuczciwie, nie informowały o wszystkim klientów, więc nie byłbym przeciw temu, by musiały ponieść konsekwencje.
PAP: Nawet jeśli spowodowałoby to straty np. 4 mld zł w CIT, jak twierdzi KSF?
J.Ż.: Strata taka byłaby tylko wtedy, jeśli zmniejszone dochody banków byłyby księgowane w ciągu jednego roku. Ale te zmniejszone dochody, które przełożą się na mniejsze podatki, nie będą księgowane w ciągu jednego roku. Jeśli więc strata w podatkach dochodowych nawet będzie, rozłoży się na parę lat. A przecież z drugiej strony jest zachowanie stabilności gospodarstw domowych – KSF jakby zapomina, że one też płacą podatki – i w sumie wpływy z PIT-u są przecież wyższe od wpływów z CIT-u. Czyż osoby fizyczne, gospodarstwa domowe, to dla państwa nie powinni być ważniejsi podatnicy?
