Betka z Wall Street

Karol Jedliński
opublikowano: 2009-01-23 07:41

Na szczycie: makler w Nowym Jorku, urzędnik Banku Światowego. I koniec. Płacze przy dojeniu, wygarnia politykom, chce strzelać do urzędników.

Gdyby Beth Macatee nie zeszła z obranej drogi, pewnie byłaby teraz jednym z głośnych amerykańskich menedżerów. Wszyscy wieszaliby na niej psy za dołożenie się do upadku któregoś z banków inwestycyjnych. Lub na opak: prosiliby o radę, na co wydać miliardy od Paulsona. Albo jeszcze inaczej: żyłaby sobie niczym królowa, przesiadując w luksusowym spa kupionym za pieniądze z menedżerskich premii.

— Wciąż używam arkuszy kalkulacyjnych. Do zapisywania, jak mi się owieczka urodzi albo pójdzie pod nóż — ironizuje Beth Macatee.

A tak na co dzień — nuda. Gdy maklerzy z Wall Street rozchodzą się do domów, ona plotkuje z koleżankami, popijając nalewkę orzechową. Kiedy finansiści odpoczywają w objęciach proszków nasennych, ona wstaje zobaczyć, jaka pogoda. Czy owce pędzić na hale, sianokosy robić, a może obory sprzątać. Gdy budzi się Wall Street, ona kończy doić kozy. Kiedy wreszcie na amerykańskiej giełdzie zaczyna się końcówka notowań, a akurat zima w pełni, Beth zakłada biegówki i śmiga nocą po łagodnych zboczach okolicznych gór. Beth, teraz już Betka, na co dzień mieszka w małej miejscowości pod Krynicą Górską. Żyje sześć godzin do przodu przed New York City. I dobrze jej tak.

Tam, gdzie Obama

Powspominać stare czasy? No, jeśli trzeba...

— Były czerwone rajstopy, spinki, żakiet i skrojona spódnica, po prostu makler. Pracowita jestem, dużo pracowałam, więcej niż każdy, więc miałam sukcesy.

12, 14 godzin?

— Ha, ha, więcej. To było całe moje życie, mieszkanie miałam blisko biura. Pracujesz do 10.00-11.00 wieczorem, wstajesz rano i znowu — tłumaczy całkiem niezłym polskim, którego nauczyła się od ludzi we wsi.

Mejle sprawdza raz na jakiś czas. Komórkę ma, ale numeru raczej nie daje, tylko na SMS-y odpisuje. Chyba nawet nie nosi jej przy sobie. Nie szkoda jej atmosfery Nowego Jorku?

— O, nie! Dziękuję Bogu, że tak mnie uratował od tego życia, bo moje życie jest teraz niesamowite — Macatee nie waha się ani chwili.

Awanse, biurowce, asystentka, gaże, bonusy, znajomości, prestiż — za tym nie tęskni. Życie milionerki, co z tego, że na kredyt — nie dla niej. Transakcje na rynku finansowym, obracanie fortunami — też nie.

— To nie jest w życiu najważniejsze, nawet nie jest ważne — uważa.

Akcje? Kiedyś miała, jednak gdy inwestycja zakończyła się klapą, stwierdziła, że to spekulacja, targowisko chciwości i niskich instynktów.

— Mam szkockie korzenie. Nie lubię tracić. Kiedy w Las Vegas, przegrałam 13 dolarów wiedziałam, że to bez sensu — mówi i wstaje, by dorzucić parę szczap do pieca, bo grzejniki stygną.

Mieszka w drewnianym domu przy rynku, nieopodal kościoła i domu sióstr zakonnych, dobrych przyjaciółek zresztą. Zwykle nosi wygodne szerokie spodnie, prostą bluzę, kamizelkę i chustkę na głowie. Bo zwykle jest w pracy, na gospodarstwie. Do pomocy ma w sezonie nawet kilkanaście osób. Pojedzie czasem coś załatwić w Krynicy albo w Krakowie.

— Robię biznes, ale nie jest najważniejszy superzysk. Oczywiście nie chcę stracić, dlatego inwestuję trochę konserwatywnie, czyli w nieruchomości — przyznaje.

Wraca do tego, co się jej marzyło, zanim trafiła w macki finansjery: rozkręcać biznes, a potem przerzucać się na kolejny. Tak jak z pensjonatem Małopolanka, w sercu krynickiego deptaku. Przez lata stawiała go na nogi, by w tym sezonie oddać go w zarządzanie dwóm dwudziestokilkulatkom z okolicy.

— Są bez szkoły, ale za to z wielkim zapałem. Błagali, żeby dać im szansę. I sobie radzą. Dlaczego? Bo nie mają studiów — przekornie twierdzi Beth Macatee, absolwentka prestiżowej amerykańskiej uczelni, zresztą tej samej co prezydent Obama czy Milton Friedman.

Rekiny wypchane forsą

Kilka kilometrów od szopy na siano, gdzie początkowo zamieszkała Beth Macatee, można od niedawna płacić  euro. To już Słowacja. Tylicz nieopodal Krynicy, położony w rozległej niecce, ma gdzieś bessę na GPW, kryzys tutaj nie jest tematem. Raczej dyskutuje się, kto jakich gości na ferie w pensjonacie ma, albo komu co się urodziło. Można też plotkować o Betce. Macatee do dziś jest lokalną sensacją. A przecież wokół terenów dawnego PGR kręci się od ponad dekady.

— Skąd ma takie pieniądze, po co to robi, dlaczego ciągle jeździ dżipem na amerykańskich blachach? — zastanawia się niejeden miejscowy.

A więc, skąd ma, w telegraficznym skrócie: po tym, jak cztery lata handlowała papierami i obligacjami miasta Nowy Jork w biurze maklerskim, poszła do Banku Światowego. A konkretnie do jego filii, będącej bankiem inwestycyjnym. Znowu parę lat jak kamień w wodę. Robiła modele finansowe dla inwestycji, głównie w Ameryce Południowej, w Polsce nadzorowała jeden, jedyny projekt. I została.

— Ta gałąź World Banku, to International Finance Corporation (IFC), gdzie żyło się pierwsza klasa. Napychali cię pieniędzmi, drogimi hotelami i premiami tylko po to, żebyś pracował dla nich, a nie przeciwko nim. No i prali mózg — uważa Betka.

W jej oczach to nieciekawa instytucja. Używa nawet określenia "skandal". Co do atmosfery w IFC, padają też grubsze słowa.

— Mechanizm był prosty. Jako dział World Banku mieliśmy dojścia do wszystkich prominentów. Otwarte drzwi. Inwestowaliśmy w creme de la creme, czyli np. w surowce i w telekomunikację. Każdy bank pożyczyłby pieniądze takiej Argentynie na rozwój telekomunikacji, jednak oni wybierali naszą ofertę, która zawierała klauzulę, że pożyczamy, ale też obejmujemy pakiet akcji. A potem zaczynała się delikatna presja z góry, na polityków, że może by tak sprywatyzować tę spółkę. I przypadkowo wychodziło, że my w niej mamy udziały i zarabiamy krocie — wyjaśnia Beth Macatee.

Czyli nic niezgodnego z prawem, ale...

— To było jeszcze gorsze niż maklerstwo, po prostu gniazdo rekinów — podkreśla.

Monopol z Kluską

W jej oczach upadł mit szlachetnego Banku Światowego, skoro niepisana reguła w IFC mówiła: żadnych inwestycji w rolnictwo, turystykę i w Afryce. Ciche przetargi, prywatyzacje, intrygi, stres, dwuznaczne sytuacje. Liczył się pieniądz.

— No i zaczęłam w końcu współpracę na własną rękę przy prywatyzowaniu spółek telekomunikacyjnych w mniejszych miejscowościach w Polsce, miałam w tym świetnego partnera Janusza Lato. Sprawnie radził sobie w gąszczu przepisów. Telefonię Pilicką sprzedaliśmy z dużym zyskiem tuż przed startem ery komórek. W samą porę — przyznaje Betka.

Złoty strzał. Kiedy okazało się, że dawny PGR w Tyliczu jest na sprzedaż, długo się nie wahali. Nie wahają się zresztą do dziś. W okolicy mówi się, że Beth Macatee gra tu niczym w Monopol z Romanem Kluską. Jak tylko pojawi się większy kawałek gruntu na sprzedaż, zaraz wpada w ręce jednego z nich. I tak Betka dorobiła się na lokalnej planszy przynajmniej kilkuset hektarów. A pionki są ciągle w grze.

— Kluska jest świetny, trochę rywalizujemy i współpracujemy, ale na końcu to ja przy nim jestem malutka. Czekam, aż otworzy mleczarnię, to wtedy uratuje lokalne rolnictwo. Też zamierzam dostarczać mu mleko — tłumaczy Beth.

Podobieństwa z Romanem Kluską, mieszkającym kilka dolin dalej, nasuwają się same. Zresztą, parę razy do roku się spotykają przy różnych okazjach. Hodują owce na dużą skalę, oboje są smakoszami i prześcigają się w wymyślnych daniach, choćby z jagnięciny i baraniny. Oboje wreszcie wyrwali się z oka biznesowego cyklonu i są z tym szczęśliwi. Chodząc po okolicy, zadowolona Beth uśmiecha się i macha do każdego: od wójta po plebana. Wprowadza dobry amerykański zwyczaj. Jeden odmacha, drugi nie, ale zapewne większość główkuje: po co jej to wszystko?

Szczury na krokwi

Do szczęścia jej to, nie tylko do biznesu. Stan inwentarza Farmy Lama: kilkaset owiec, stada kur, kóz, kilkadziesiąt koni, zgraja pasterskich psów, setki hektarów ziemi. Ma też stylowe domy wczasowe w Krynicy, mieszkania w Krakowie, całkiem okazały hotelik (w budowie) za tylicką cerkwią. Przecież mogłaby się na tej ichniej Florydzie czy na plaży w Kalifornii wylegiwać. Mogłaby.

— W Tyliczu kobiety w moim wieku już nie chowają krów, a jajka kupują zwykle w sklepie. Najwięcej do podyskutowania o roli mam więc z ich matkami. Polskie rolnictwo nie może iść w stronę masowości i wielkich koncernów, bo będziecie grubasami jak Amerykanie — podkreśla.

W kwestii rolnictwa jest ortodoksyjna. Żadnego karmienia trzody chińskimi paszami, żadnego szprycowania antybiotykami. A zwierzęta? Mają być tak zadbane, żeby było widać, że są szczęśliwe. Jak rozpoznać szczęśliwą owcę?

— Wychowałam się na farmach, pierwsze sześć lat życia w Paragwaju, gdzie ojciec zarządzał gigantycznym ranczem o powierzchni pół miliona hektarów. Potem w Alabamie miał pod okiem kilkaset hektarów. A więc wiem z doświadczenia — przyznaje.

W oborach jak na jasełkach. Gdziekolwiek się wejdzie, czyściutko, pachnąco, spokojnie.

— O, tu obok spałam, jak się sprowadziłam do Tylicza. Zaczęłam od budowy łazienki. Rok temu przeprowadziłam się na rynek. Bo tu jak szczury i myszy po krokwi zaczynały biegać, to się spać nie dało — śmieje się Beth.

Sąsiadka Jennifer Lopez

Jej koleżanka z Nowego Jorku przez lata żyła jak milionerka. Nie tylko drogie samochody, jachty czy podróże, ale też inwestycje. Zgodnie z wytycznymi każdego finansisty: na kredyt. Wzięła pożyczkę, m.in. na dom u wybrzeży Florydy. Na wodzie, w sąsiedztwie podobnego, należącego do Jennifer Lopez. Inwestowała też w akcje firmy, w której pracowała. Zarabiała tam 4 mln dolarów rocznie.

— A teraz nie ma nic. Firma zbankrutowała, dom musiała sprzedać. Z dnia na dzień została praktycznie bez niczego — opowiada Beth, już przy nalewce u zaprzyjaźnionej pani Uli.

Nieciekawie skończyli też rówieśnicy, finansiści po Columbia University, których teraz na bruk wyrzucił Lehman Brothers czy JP Morgan. Pozostały im tylko apartamenty do spłaty.

— Są wyprani, nie mogą się stamtąd wyrwać, płacisz raty, jesteś w biedzie. Wychodzi na to, że to ja mam majątek, ja mam przeżycia. Oni mają mieszkanie na 5th Avenue i płacą 3 mln dolarów kredytu za 50 metrów kwadratowych. Zamiast inwestować. Ale dalej moje koleżanki z tamtych lat mówią mi: musimy mieszkać na Manhattanie. A przecież jest on nie tylko najdroższy, ale przede wszystkim brudny i niebezpieczny — dziwi się Beth Macatee.

Na pokuszenie wyliczanka: Zachodnie Wybrzeże, wino, pomarańcze, Dolina Krzemowa, Google? Też takie złe?

— Okropne to jest, nie chcę pracować dla nikogo, tylko dla siebie, to jest raj na ziemi! — obrusza się.

Szkoły? A po co? Uczą, jak być układnym niewolnikiem, zawężają myślenie do obszaru pracowniczego boksu w biurze. Biznesplany, analizy finansowe? Nie ufa im, nie robi ich już od dawna. Liczą się intuicja, odwaga i pracowitość.

— Jeszcze dziś czasem wracają do mnie upiory tamtych dni. Miałam mózg wyprany strasznie, a tego się nie da, ot tak, wyrzucić — przyznaje.

Huzia na Olechowskiego

Po latach siedzenia przy komputerze, po wielkim stresie i wyścigu szczurów, płacze już tylko wtedy, gdy np. pracownica wyjedzie nagle do Irlandii i dzień w dzień musi doić 30 kóz oraz robić sery. To dodatkowe pięć godzin pracy.

— Rolnictwo ma sens, jest materialnie logiczne: sadzisz ziemniaki, żeby mieć z czego zrobić placki. Hodujesz owce, to masz mleko, sery, mięso i skóry. A co dają wirtualne modele finansowe i spekulacja akcjami? — pyta i nie oczekuje odpowiedzi.

Ale jak trzeba, swoich racji bronić potrafi.

— Ależ, co pan opowiadasz? Przecież pan się na rolnictwie nie znasz — wygarnęła niegdyś Andrzejowi Olechowskiemu w ekspresie relacji Krynica — Kraków.

Unia Europejska? Z rolnika chce zrobić księgową i inżyniera w jednym. Wszędzie papierki, jak za Niemca. Proponuje rewolucję:

— Zróbcie jeden dzień, w którym każdy będzie mógł bez konsekwencji zastrzelić urzędnika. I kraj rozkwitnie, bo skoro mimo takich barier Polska się rozwija — kombinuje Betka.

Czyli rolnictwo nad biurowe niewolnictwo?

— To najtrudniejsza praca, jaką dotychczas wykonywałam, ale też najlepsza. Jest często poza twoją kontrolą, bo nie zaplanujesz pogody czy cielenia się krowy. A masz pracowników i musisz ich z dnia na dzień ustawiać — podkreśla.

Ale jest dobrze, bo nie żyje po amerykańsku. Ciekawie, prawdziwie. Bo o czym tu gadać z ludźmi zza oceanu? O restauracji, pogodzie, zakupach, samochodach?

— Wygoda zabija ciekawość i kropka — stwierdza, bo nalewka dopita.