Agnieszka Holland: Z powrotem do Ameryki

Agnieszka Kobylińska, Monika Witkowska
opublikowano: 2003-09-12 00:00

„Puls Biznesu”: O Pani najnowszym filmie „Julia wraca do domu” mówi się: „Agnieszka wraca do domu”, bo to film w jednej trzeciej zrealizowany za polskie pieniądze, z udziałem polskich aktorów i ekipy. Zobaczymy go w konkursie na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni.

Agnieszka Holland: — To koprodukcja niemiecko-polsko-kanadyjska. Polski wkład finansowy jest równy pozostałym. Zwróciłam się do przyjaciół ze Studia Filmowego Tor Krzysztofa Zanussiego, potem wspólnie szukaliśmy różnych źródeł — w telewizji publicznej i komercyjnej, w Ministerstwie Kultury. Bardzo ciężko zdobyć pieniądze na filmy, które nie wpisują się automatycznie w gusta masowej widowni, będące — jak „Julia...” — efektem osobistych przeżyć i przemyśleń, może nawet osobistym wyznaniem. Szukałam środków, gdzie się dało: w Kanadzie, w Niemczech... Właściwie dzięki niemieckim pieniądzom film mógł powstać. Budżet „Julii” wyniósł 5 mln dolarów. To niewiele jak na warunki europejskie i bardzo mało jak na warunki amerykańskie. Przeciętny koszt filmu europejskiego sięga 12 mln dolarów, w Stanach — 30 mln.

- Czy, kręcąc film, dysponowała Pani kiedyś budżetem 30 mln dolarów?

— Nie. „Olivier, Olivier” kosztował 4,5 mln dolarów, ale to był film czysto francuski i rozgrywał się w jednym tylko miejscu. Na „Tajemniczy ogród” miałam 18 mln dolarów, kostiumowy „Plac Waszyngtona” kosztował 15 mln, a „Trzeci cud” jedynie 6,5 mln. Ale to nie znaczy, że nie dostaję propozycji reżyserowania produkcji wysokobudżetowej, z udziałem przynajmniej jednej amerykańskiej gwiazdy. Były to na ogół projekty o tematyce wojennej (wynik sukcesu „Europy, Europy”), komedie romantyczne (nie cierpię tego gatunku) czy kilka razy remake’ów europejskich sukcesów, które z reguły są słabsze artystycznie od oryginału. Pamiętam też kilka adaptacji wiktoriańskiej literatury, ale po „Tajemniczym ogrodzie” i „Placu Waszyngtona” nie bardzo mi się chciało je robić.

- I Pani odrzuca takie szanse?

— A jak mi taki film nie wyjdzie? Nie mogę robić dobrze czegoś, w co nie wierzę. Moją główną motywacją naprawdę nigdy nie były pieniądze.. Poza tym... Kiedy w grę wchodzą naprawdę duże sumy reżyser staje się narzędziem w rękach producentów. Ale nie zarzekam się. Jeśli dostanę ofertę z dużej wytwórni czy studia — projekt, przy którym będę chciała spędzić dwa lata życia (a to kawał czasu, szczególnie jeśli nie ma się 18 lat), to nie odmówię!

- Nie korzysta Pani z możliwości reżyserowania bez trosk budżetowych, lecz zgłasza projekty, które upadają z braku środków. Ambicje biorą górę nad rozsądkiem?

— To nie jest sprawa ambicji, ale imperatywu, który kieruje moją pracą. W latach 90. kręciłam na Zachodzie filmy na podstawie nie moich scenariuszy. Propozycja wychodziła od producentów europejskich lub amerykańskich. Niemniej wszystkie były jakoś „moje”, odpowiadały moim wewnętrznym potrzebom, pasjom, zainteresowaniom. Zwykle przychodzono do mnie z nimi już z dużą częścią budżetu... Moim projektem od początku do końca, począwszy od scenariusza, po realizację, była „Julia” — i już miałam duże trudności w zdobyciu środków na ten film. Ale w końcu udało nam się go zrobić.

- „Janosik” padł z braku pieniędzy?

— To film wysokobudżetowy — jak na Europę Wschodnią oczywiście. Robiłam go razem z córką, Kasią Adamik. Połowę kosztów obiecał pokryć prywatny fundusz amerykańsko–niemiecki, który po prostu zbankrutował. I to wtedy, gdy byłyśmy w połowie produkcji! Liczyłam też na polskie pieniądze. Starałam się korzystać z prywatnych kontaktów, ale większość instytucji, które dawały kiedyś środki na produkcję filmów, albo nie istnieje, albo już tych pieniędzy nie ma... W Polsce nie udało mi się zebrać brakującej sumy. Może znajdziemy ją gdzieś na Zachodzie i Słowacja nam dołoży? Wtedy skończymy. Poszukiwanie funduszy na film nieanglojęzyczny, w tym wypadku słowacki, jest karkołomnie trudne.

- Dlaczego w krajach Europy Wschodniej działa tak mało prywatnych producentów filmowych, którzy chcą wyłożyć własne pieniądze na film — jak Fibak, finansując „Psy” Pasikowskiego czy Piotr Dzięcioł — „Ediego” Trzaskalskiego?

— Po prostu: na polskim filmie trudno zarobić. Duże pieniądze znalazły się na „Ogniem i mieczem” i „Pana Tadeusza”. I te filmy przyniosły dochód. Ale już następne — podobne — nie, albo o wiele mniej. No i inwestorzy się wycofali. Ale jak ma być inaczej, skoro w Polsce dystrybucja filmów leży? Liczba kin jest znikoma, ludzi chodzących do kina — też. Żaden polski film od czasów Kieślowskiego nie trafił na Zachodzie do szerszej dystrybucji, nawet telewizyjnej. Wkład filmów z Europy Wschodniej w dystrybucję Europy Zachodniej wynosi zaledwie 0,05 procenta! Tak więc zwrot inwestycji może nastąpić tylko z krajowego, twardego i kapryśnego rynku. Na szczęście zdarzają się cuda!

- Z jakich przyczyn polskie kino ma tak pod górkę?

— W polskiej kinematografii trwa wciąż okres przejściowy. To, co było siłą kinematografii komunistycznej — zniknęło. I duże, i małe polskie produkcje cechował niezwykły profesjonalizm. Jedynym wąskim gardłem był niedostatek taśmy filmowej. Ten akurat deficyt wymagał jednak od reżyserów precyzyjnego przygotowania zdjęciowego i montażowego. A dziś? Widzę upadek jakości technicznej polskich filmów. Scenariusze są niedopracowane, źle nagrany dźwięk... Polskie filmy i zachodnie — nawet o zbliżonym budżecie — dzieli przepaść zawodowej sprawności i komunikatywności (są wyjątki). Kryteria artystyczno-techniczne obniżyły się wskutek cięć budżetowych i niewielkich wymagań producentów — na przykład telewizji, która wręcz jakby nie dbała o jakość techniczną, o dopracowanie i oryginalność formy... Ta serialowa bylejakość działa i na fabułę. Ma być szybko, tanio i śmiesznie! Zaznaczył się też wyraźny spadek zainteresowania publiczności zachodniej tą częścią świata. Nie jesteśmy już egzotyczni, ciekawe są dla niej filmy z krajów azjatyckich, z Iranu na przykład, a nie z Polski. Wyjątek stanowi czeski film „Kola” — jedyny z Europy Wschodniej, który w ostatnich siedmiu latach dostał Oskara i wszedł do zachodniej dystrybucji.

- Czy po wyjeździe z Polski na początku stanu wojennego łatwo było Pani zebrać pieniądze na film?

— Miałam już za sobą w Polsce „Zdjęcia próbne”, „Aktorów prowincjonalnych”, „Gorączkę”, „Kobietę samotną”. Ale film na Zachodzie zrobiłam dopiero po kilku latach. Na pierwszy — „Gorzkie żniwa” — dostałam pieniądze od niemieckiego producenta Artura Braunera. Wcześniej był współproducentem filmu Andrzeja Wajdy „Miłość w Niemczech” — wtedy pracowałam przy scenariuszu. Zaproponował mi niskobudżetowy film. Pieniądze wyłożyła też telewizja niemiecka, która zresztą chciała potem ten film zupełnie przerobić. Ale szczęśliwie zobaczyli go dyrektorzy ważnych festiwali — Montreal, Nowy Jork. Zaczął „chodzić” po świecie, miał nominację do Oscara... To było wielkie szczęście — wiedziałam przecież, że „walczę o życie”.

- Czy Pani filmy przynoszą zyski?

— Dziś filmy, jeśli nie są za drogie, w końcu przynajmniej się zwracają inwestorom. Oprócz kin jest mnóstwo możliwości zarobku: telewizja kablowa, specjalistyczne kanały, wideo, DVD. Moje filmy emitują na okrągło telewizje kablowe. „Całkowite zaćmienie” zwróciło się głównie z wideokaset, a nie z kin.

- Powróci Pani do Polski na stałe?

— Zawsze chciałam w Polsce robić filmy. To naturalne — w kraju, z którym jestem związana więzami krwi, języka, siatką powiązań towarzyskich, artystycznych i zawodowych. W moim ostatnim filmie bardzo istotne są polskie wątki. Choćby to, że główna bohaterka Julia jest córką polskich emigrantów... Ważne było też dla mnie, że mogłam pracować z przyjaciółmi: operatorem Jackiem Petryckim, z którym zrobiłam wszystkie polskie filmy i „Europę, Europę”. Ale fakt, że nie udało mi się tu zdobyć pieniędzy na kolejne projekty, przesądził sprawę. Entuzjazm trochę opadł. I na razie wróciłam do Ameryki.