Rosną koszty energii i pracy
Pogarsza się sytuacja ekonomiczna aptek. Skutkuje to gorszym zaopatrzeniem i spadkiem kwalifikacji personelu.
Z analiz firmy PharmaExpert wynika, że w pierwszej połowie 2008 r. klienci zostawiali w statystycznej polskiej aptece 149,3 tys. zł miesięcznie. To o 8,1 proc. więcej niż w pierwszej połowie 2007 r., ale rynek farmaceutyczny jako całość wzrósł w tym czasie o 12,9 proc. Nie ma się więc co dziwić, że sytuacja ekonomiczna przeciętnej placówki z roku na rok się pogarsza. Widać to choćby po wyhamowaniu rozwoju litewskiej sieci Euro Apteka, do niedawna bardzo ekspansywnej.
— W Krakowie jedna Euro Apteka została zamknięta. W miejsce zamykanych aptek pojawiają się jednak nowe. Znam przypadek, że już czwarty właściciel próbuje sił w tym samym lokalu — twierdzi Piotr Jóźwiakowski, prezes Okręgowej Izby Aptekarskiej w Krakowie.
— Na sytuację każdej placówki wpływają dwa czynniki: sprzedaż i koszty. A koszty energii i pracowników ostatnio bardzo wzrosły — przypomina Piotr Kula, prezes firmy analitycznej PharmaExpert.
Problemy z rentownością skutkują obniżaniem poziomu obsługi. Zamiast magistrów farmacji po pięcioletnich studiach i półrocznym stażu coraz częściej placówki obsługują technicy farmacji zaraz po szkole.
Deficyt magistrów
— W naszej izbie na statystyczną aptekę przypada jeden magister farmacji z kawałkiem. Ale ponieważ w niektórych aptekach zatrudnionych jest ich więcej — np. w mojej czterech — to oczywiste, że w niektórych aptekach nie ma ani jednego. Prawo wymaga co prawda, by kierownikiem apteki był magister, ale pozwala też, by przez 30 dni apteka działała bez niego. W praktyce to wygląda tak, że magister firmuje otwarcie jednej apteki, a po tygodniu formalnie pracuje już w innej — wzdycha Tadeusz Bąbelek, prezes Wielkopolskiej Okręgowej Izby Aptekarskiej.
Nowym trendem jest też stopniowe przesuwanie środka ciężkości obrotu aptecznego z medykamentów na receptę na środki dostępne w wolnej sprzedaży. W statystycznej aptece stanowią one ponad połowę wartości sprzedaży. Producenci coraz częściej wolą nie nazywać swoich wyrobów "lekami". To pozwala na nieograniczoną reklamę.
— Ludzie przychodzą z różnymi gazetkami i chcą kupować to, co jest tam reklamowane — mówi Piotr Jóźwiakowski.
Problem w tym, że te same preparaty można kupić na stacjach benzynowych i w supermarketach. Dlatego sytuacja ekonomiczna przeciętnych aptek w dużych miastach jest gorsza niż tych z prowincji.
— Średnie miesięczne obroty apteki z naszego rejonu to 120 tys. zł, przy czym w Krakowie ta wartość jest niższa niż w mniejszych miastach. Na prowincji apteka o obrotach rzędu 60-70 tys. zł nie ma prawa istnieć, a w Krakowie takie placówki działają — opowiada Piotr Jóźwiakowski.
— Człowiek z małej miejscowości jest skazany na nabywanie preparatów leczniczych w aptece, bo tam nie ma dużych centrów handlowych — zaznacza Tadeusz Bąbelek.
Może też próbować zakupów przez internet. Wielomiesięczne przepychanki prawne toczone przez spółkę Domzdrowia.pl ze środowiskiem aptekarzy zakończyły się po myśli e-apteki. W 2008 r. planuje ona sprzedaż na poziomie 10 mln zł. Prawie całość przychodów będzie pochodziła z preparatów wydawanych bez recepty.
— Leki na receptę to marginalna część naszej działalności. Obrót nimi traktujemy na razie jako pracę nad modelem sprzedaży — podkreśla Jacek Denkowski, prezes Domuzdrowia.pl.
Handel za grosz
Inna sprawa, którą ostatnio jasno uregulowano prawnie, to sprzedaż leków refundowanych za symboliczne kwoty, a w skrajnych przypadkach
— nawet z dopłatą dla pacjenta za realizację recepty. Mechanizm ten działał następująco: Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ) oddawał aptece ustaloną cenę leku — np. 100 zł — w hurcie. Jeżeli aptekarz kupił preparat od hurtownika taniej niż inni, bo wynegocjował rabat, i dostał lek nie z 100, za 80 zł — miał 20 zł zysku. Potem doliczał 12 zł ustawowej marży. Na opakowaniu zarabiał więc 32 zł. Gdy cena leku wynosi 1000 zł, przy takim samym rabacie procentowym aptekarz zarabiał już 212 zł. Mógł te pieniądze schować do kieszeni albo… podzielić się z pacjentem i część wypłacić mu w gotówce. Po co? By zdobyć klienta i zabrać go konkurencji, czyli innej aptece.
Zjawisko wykroczyło poza aptekarską konkurencję. Lekarze nie przejmują się bowiem tym, ile leków zapisują na recepcie i ludzie zaczęli kupować medykamenty bez uzasadnienia leczniczego, czyli np. na zapas. Promocje typu "lek za 1 grosz" spowodowały niekontrolowany wzrost wydatków refundacyjnych państwa, które postanowiło skończyć z tego typu akcjami.
Ich ukrócenie poskutkowało jednak tym, że droższych leków refundowanych próżno szukać w aptekach.
— Pacjenci już zwracają uwagę, że 2-3 lata temu apteki były lepiej zaopatrzone. Ale za 12 zł marży kwotowej po prostu nie opłaca się trzymać na półce droższych leków refundowanych. Sprowadza się je dopiero, gdy pacjent przyjdzie z receptą. Ale dla niego oznacza to, że musi do apteki przyjść dwa razy — wyjaśnia Tadeusz Bąbelek.
Paradoksalnie jednak ci aptekarze, którzy doprowadzili do takiej sytuacji nadal z niej korzystają.
— Trudno powiedzieć jakie kto ma obroty, bo te informacje finansowe każdy uważa za poufne. Ale w Słupsku i Ustce za placówki w najlepszej sytuacji finansowej uchodzą te, których właścicielka jeszcze rok temu prowadziła akcję "leki za 1 grosz". Nowelizacja prawa farmaceutycznego wyeliminowała takie promocje, ale w świadomości pacjentów nadal utrzymuje się opinia, że w tamtych aptekach jest taniej niż w innych — sumuje Janusz Zaręba, rzecznik prasowy rejonu słupskiego Środkowopomorskiej Izby Aptekarskiej.
Kamil Kosiński