W czerwcu 2017 r. przeciętne zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 6001,5 tys., przekraczając magiczną barierę 6 mln — wynika z danych GUS. To o 4,3 proc. więcej niż rok wcześniej. O tyle samo w ujęciu rocznym wzrosło także przeciętne zatrudnienie w okresie styczeń-czerwiec 2017. Wzrost zatrudnienia jest zjawiskiem bardzo pozytywnym dla gospodarki, ale jeżeli wzrost gospodarczy ma utrzymać się na poziomie przekraczającym 3 proc., to dzisiejsi pracownicy będą musieli w przyszłości znacznie szybciej niż obecnie zwiększać swoją wydajność (czyli wartość dodaną na pracownika).



Wzrost gospodarczy to suma wzrostu wydajności i wzrostu zatrudnienia, a ponieważ w Polsce kurczą się zasoby siły roboczej, ciężar utrzymania rozwoju gospodarki będzie musiała utrzymać wydajność. Tym bardziej że na dłuższą metę obecna dynamika wzrostu zatrudnienia jest praktycznie nie do utrzymania. Na razie wydajność pacy rośnie dość wolno, średnio w ostatnich trzech latach w tempie 2 proc., ale to wynika z faktu, że nowi pracownicy potrzebują czasu, by przystosować się do nowych zadań. Historycznie rzecz biorąc, wydajność rośnie najszybciej wtedy, gdy maleje dynamika zatrudnienia — pracownicy muszą wtedy dawać z siebie więcej. Tym razem też tak może być. Gdy dynamika zatrudnienia w latach 2018-19 obniży się ze względów demograficznych, wydajność ma szansę rosnąć szybciej.
Dlaczego wydajność pracy nie rośnie - tłumaczy Ignacy Morawski, ekonomista, założyciel Spotdata
Ambitne cele
Na możliwość przyspieszenia wzrostu wydajności pracy wskazują prognozy NBP — w tym roku powinniśmy zanotować skok o 2,8 proc. w ujęciu r/r, w 2018 r. o 3,2 proc., a w 2010 r. o 3,1 proc. Nie bez znaczenia będzie w tym przypadku odpowiednia absorpcja funduszy unijnych i idący z nią w parze wzrost inwestycji, prowadzący w szczególności do poprawy wydajności obecnych środków produkcji bądź zakupu nowych.
Na razie wyraźnego odbicia w inwestycjach jednak nie widać. Według OECD, organizacji państw wysoko rozwiniętych, 2-procentowy wzrost produktywności pracy w 2016 r. to wynik, który zapewnia nam trzecie miejsce (ex aequo z Łotwą) wśród członków organizacji. Ekonomiści nie widzą w tym jednak powodów do hurraoptymizmu, przede wszystkim dlatego, że relatywnie wysoka roczna dynamika wzrostu wydajności polskiej gospodarki to w dużej mierze zasługa niskiej bazy, a dokładniej — niższego poziomu rozwoju gospodarczego naszego kraju, w szczególności w porównaniu z Zachodem.
— Jesteśmy gospodarką doganiającą, więc niejako z definicji nasza produktywność rośnie szybciej niż w przypadku krajów wysoko rozwiniętych, takich jak np. Niemcy. Natomiast jeżeli spojrzymy na poziom produktywności, zobaczymy, że mamy w tej dziedzinie jeszcze sporo do zrobienia — mówi Jakub Olipra, ekonomista Credit Agricole Bank Polska.
W ubiegłym roku wartość PKB wytworzonego w ciągu jednej przepracowanej godziny (miara produktywności, którą posługuje się OECD) dla Polski wyniosła 32 USD (wartość w cenach bieżących, zgodnie z parytetem siły nabywczej). W tym samym czasie średnia dla krajów UE wyniosła 53,6 USD, a dla krajów strefy euro 59,8 USD. Lider rankingu — Luksemburg — może pochwalić się wartością przeszło trzykrotnie wyższą od naszej, czyli 97,5 USD.
Trudno o spokojny sen
Jarosław Janecki, główny ekonomista Societe Generale, podkreśla, że w przypadku tego typu danych jeden rok to zdecydowanie za mało, aby dokonać obiektywnej oceny wykorzystania mocy produkcyjnych.
— W tak krótkim okresie wzrost produktywności może wynikać np. z uruchomienia produkcji przez większego inwestora zagranicznego. Przykład z ubiegłego roku to chociażby Volkswagen. Kilka podobnych inwestycji w danym okresie może odbić się na danych statystycznych. Wzrost produktywności w ubiegłym roku po części można także tłumaczyć nowymi warunkami gospodarczymi, obserwowanymi od drugiego kwartału, a wywołanymi programem 500+. Dodatkowa konsumpcja, która dzięki niemu się pojawiła, mogła być zaspokajana właśnie dzięki lepszemu wykorzystaniu mocy produkcyjnych. W przypadku tego typu danych wolę więc patrzeć na dłuższy okres. Jeden rok może nam zbyt dużo nie powiedzieć — mówi Jarosław Janecki.
Rokroczne zmiany produktywności zanotowane we wcześniejszych latach nie wskazują jednak na wyraźną poprawę w ostatnim czasie, a na przestrzeni kilkudziesięciu lat tendencja jest spadkowa. 2 proc. wzrostu produktywności w 2016 r. w ujęciu r/r nie robi także większego wrażenia na Marcinie Luzińskim, ekonomiście BZ WBK.
— Wzrost produktywności w zeszłym roku, kiedy mieliśmy mocne załamanie w inwestycjach — podczas gdy to one powinny tak naprawdę tworzyć wyższą produktywność — wynikał przede wszystkim z przesunięć w ramach poszczególnych sektorów gospodarki. W ostatnim czasie do Polski przyjechało bardzo dużo Ukraińców, którzy wykonują prace wymagające niższych kwalifikacji. W związku z tym, wielu pracowników przesunęło się do bardziej produktywnych sektorów. Warto jednak podkreślić, że transfery pracowników z mniej efektywnych sektorów, jak rolnictwo, do bardziej produktywnych, jak przemysł, dają spore możliwości poprawy produktywności w naszej gospodarce. Z badań MFW wynika, że to właśnie nieefektywna alokacja zasobów jest głównym źródłem niskiego wzrostu produktywności w Polsce. Zatrudnienie w rolnictwie co prawda spada i rolnicy przechodzą do innych sektorów, niemniej proces ten przebiega dosyć wolno — tłumaczy Marcin Luziński.
Czarna owca — rolnictwo
Przywołany przez eksperta przykład rolnictwa nie jest przypadkowy, bo to właśnie tu pole do poprawy jest największe. — Efektywność rolnictwa w porównaniu z innymi sektorami polskiej gospodarki wygląda fatalnie. Podobnie zresztą wydajnośćpolskiego sektora rolniczego wypada na tle pozostałych krajów UE — mówi Marcin Luziński.
W negatywnej ocenie polskiego rolnictwa ekonomista BZ WBK nie jest odosobniony.
— Miarą tego, jak źle wygląda produktywność w polskim rolnictwie, są dane na temat zatrudnienia i wartości dodanej sektora rolniczego. W 2016 r. na rolnictwo przypadało 10,6 proc. wszystkich osób zatrudnionych w polskiej gospodarce i zaledwie 2,4 proc. jej wartości dodanej. To pokazuje, jak wielu ludzi w Polsce pracuje na bardzo niewiele. Wsparcie dla takiej oceny stanowią szacunki Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zgodnie z którymi bezrobocie ukryte w polskim rolnictwie wynosi ponad 0,5 mln osób — mówi Jakub Olipra.
W praktyce oznacza to, że jeżeli te osoby nagle zniknęłyby z sektora, to nie miałoby to wpływu na finalny produkt. Są to więc tak naprawdę niewykorzystane zasoby ludzkie. Niemały wpływ na to zjawisko ma bardzo duże rozdrobnienie agrarne.
— W parze z małą powierzchnią gruntów rolnych często idzie niezagospodarowana praca, bo w przypadku niewielkich gospodarstw rodzinnych rąk do pracy jest zazwyczaj za dużo — wyjaśnia Jakub Olipra.
Za dobrze — niedobrze
Bycie rolnikiem jest jednak z różnych względów opłacalne. Wpływ na to ma m.in. preferencyjny system opodatkowania tej grupy zawodowej.
— Rolnicy płacą na ogół jedynie podatek rolny, zależny od ceny żyta, która jest obecnie słabą miarą dochodowości produkcji rolnej w Polsce. Badania pokazują, że efektywna stopa opodatkowania w rolnictwie potrafi być nawet czterokrotnie niższa niż w sektorze pozarolniczym — mówi Jakub Olipra. Nie bez znaczenia jest także system emerytalny i korzyści wynikające z bycia ubezpieczonym w KRUS-ie.
— Rolnicy płacą nieproporcjonalnie mniejsze składki w stosunku do tego, co otrzymują na emeryturze. Co więcej, jeżeli podejmują działalność pozarolniczą i jeżeli przekroczą określony pułap dochodów, tracą możliwość bycia ubezpieczonym w KRUS-ie, a to natomiast albo sprzyja zatrudnieniu w szarej strefie, albo całkowicie zniechęca do przechodzenia do innych sektorów — wyjaśnia ekonomista Credit Agricole.
Trzeci „winowajca” to pieniądze unijne, które są przyznawane za to, że się jest rolnikiem, bez wnikania w takie szczegóły jak choćby efektywność ich wykorzystania.
— Dopłaty z UE, różne przywileje podatkowe czy emerytalne — to wszystko zniechęca do zmiany zatrudnienia i wyjścia z rolnictwa. Często sytuacja na wsi wygląda tak, że rolnik nie uprawia swojej ziemi, tylko wynajmuje ją innemu rolnikowi, podczas gdy sam jest odbiorcą dopłat unijnych. To nie sprzyja gospodarce, bo dostawanie pieniędzy za to, że nic się nie robi, zniechęca do poszukiwania nowych możliwości i prowadzi do utrzymywania obecnej struktury społecznej — podsumowuje Marcin Luziński, ekonomista BZ WBK.