Badanie spoczywających na Wawelu szczątków generała Władysława Sikorskiego otworzyło puszkę Pandory z najbardziej fantastycznymi teoriami na temat przyczyn jego śmierci oraz katastrofy w Gibraltarze. Ich wspólną cechą jest świecenie daleko odbitym światłem, czyli opieranie się na strzępach relacji, dokumentów oraz przypuszczeń sprzed 65 lat.
Kilka lat temu w naszej ambasadzie w Londynie zdarzyło mi się usłyszeć od weteranów z wojennej emigracji wersję, która z jednej strony jest prozaiczna i bardzo wstydliwa dla honoru polskiego lotnictwa, z drugiej zaś dotyczy… hm, biznesu — specyficznego, z szarej strefy, ale jednak. Trafia się okazja, żeby wreszcie ją upowszechnić. Dla mnie jest ona tak samo wiarygodna, jak te podawane przez rozmaitych usiłujących zaistnieć historyków.
Jak wiadomo, generał Sikorski wracał z wielotygodniowej inspekcji polskiej armii na środkowym Wschodzie. Według moich londyńskich informatorów, załoga Liberatora nakupowała tam — notabene tego typu wojenne biznesy były na porządku dziennym — zwierzęcych skórek, które zamierzała z wielkim zyskiem odsprzedać kuśnierzom w Londynie. Podczas ostatniego, kilkudniowego postoju w Gibraltarze, lotnicy opróżnili i upakowali na nowo cały samolot, a w związku z tym, musieli poupychać w nowych miejscach także swój trefny towar. Zrobili to tak nieszczęśliwie, że ucisnęli linki prowadzące do sterów wysokości. I dlatego w chwili nocnego startu 4 lipca 1943 r. z gibraltarskiego lotniska czeski dowódca bombowca nie mógł go poderwać — a tafla morza była tuż, tuż…
Jacek Zalewski