Budżet państwa niby jest - a tak jakby go nie było

Kazimierz Krupa
opublikowano: 2001-03-15 00:00

Budżet państwa niby jest – a tak jakby go nie było

Budżet został uchwalony, w ostatniej chwili poprawiony, podpisany przez prezydenta — wszystko jest w porządku. Mamy więc parlament i rząd jako jego emanację. I tylko, z niewiadomych powodów, niemalże wszyscy analitycy mają wątpliwości. Czy rzeczywiście z niewiadomych powodów?

Konstrukcja budżetu, niezależnie od liczby części składowych, czyli źródeł dochodów i kierunków wydatków, jest niezwykle prosta i niczym nie różni się np. od budżetu domowego. Normalnie buduje się go w ten sposób, że z jednej strony, możliwie najprecyzyjniej, szacuje się dochody (raczej je zaniżając), z drugiej sumuje się niezbędne wydatki. Jeśli pozycje po obu stronach bilansują się, lub realnie zaplanowane przychody przewyższają zapisane wydatki — wszystko jest w porządku. Jeżeli nie — ta sytuacja niestety występuje najczęściej — powstaje luka budżetowa, czyli deficyt.

Ponieważ ekonomia nie znosi próżni deficyt ten należy wypełnić. W jaki sposób? Pieniądze trzeba pożyczyć. Od kogo? Najłatwiej od własnych obywateli, powiększając zadłużenie wewnętrzne. I w dalszym ciągu wszystko jest w porządku.

Pod jednym wszakże warunkiem: że to wszystko jest realne. Czyli, że dochody są zaplanowane realnie, wydatki również. A jak był konstruowany budżet naszego kraju Anno Domini 2001? Otóż trudno oprzeć się wrażeniu, że odwrotnie od schematu opisanego w poprzednim akapicie. To znaczy zebrano wydatki (czy niezbędne czy nie — to już osobna historia) zgłaszane przez poszczególne resorty, a dopiero później szukano źródeł ich sfinansowania.

Ponieważ maksymalny deficyt uzgodniono wcześniej, jako warunek poparcia ustawy budżetowej, w sytuacji gdy dalej brakowało środków — podwyższano... dochody. A może raczej zawyżano. Bo jak inaczej potraktować zapisanie w ustawie budżetowej przychodów z prywatyzacji na poziomie 18 mld złotych. Przecież sam minister finansów, w końcu autor ustawy budżetowej, nie wierzy w realną możliwość ich osiągnięcia. Nowa pani minister skarbu wykazuje urzędowy optymizm, ale jej wypowiedzi budzą uśmiechy analityków — uśmiechy politowania.

Według ich opinii aż 80 proc. planowanych przychodów z prywatyzacji jest problematyczne. No bo popatrzmy. Ze sprzedaży akcji Telekomunikacji Polskiej miało wpłynąć około 5 mld złotych. Już wiadomo, że liczba ta jest wzięta z sufitu. Wpłynie około 2 mld lub... nic. I zaklinanie rzeczywistości nic tu nie pomoże, bo już wybrany inwestor zmiana jest praktycznie niemożliwa jasno przedstawił swoje intencje. Identyczna sytuacja jest z PZU, drugim głównym źródłem planowanych przychodów. Po wielu miesiącach otwartego konfliktu z inwestorem — rozpoczęto rozmowy. Nawet gdyby zakończyły się sukcesem — efekty finansowe poznamy w roku przyszłym. Zwyczajnie zabraknie czasu. Kolejne źródło — energetyka. Najsprawniej przeprowadzony proces prywatyzacyjny w tym sektorze trwa od roku do 18 miesięcy. I to przy pełnej zgodzie wszystkich zainteresowanych. A tej zgody nie ma. Inny pomysł na prywatyzację ma ministerstwo skarbu, a zupełnie inny — ministerstwo gospodarki.

I tak oto, mimo najszczerszych chęci nowej pani minister skarbu, nierealnego budżetu wykonać się nie da — i na coś zabraknie. A już najgorszym pomysłem byłaby próba zrealizowania planu za wszelką cenę. Bo wtedy zasypia rozum, a budzą się upiory.

Sprzedawanie Inflantów: Planowane przychody z prywatyzacji zostały bardzo precyzyjnie zagospodarowane i nikomu nie przeszkadzało, że są absolutnie nierealne.