Na wtorkowe dane inflacyjne z USA wszyscy na rynku czekali z nadzwyczajnym zainteresowaniem, ponieważ miała ona pokazać wrażliwość cen na cła wprowadzane od kilku miesięcy przez nową administrację. Ta wrażliwość cen będzie miała duży wpływ na to, jak wojnę celną ocenią amerykańscy konsumenci, a to oni są najwyższą wyrocznią i sędzią ostatecznym w sprawach ekonomicznych.
Wtorkowe dane pokazały przyspieszenie wzrostu cen konsumpcyjnych w Stanach, a więc krytycy wojny celnej zyskali punkty. Natomiast bardziej szczegółowa analiza wskazuje, że wzrost cen w niewielkim stopniu wziął się z ceł. Czyli zwolennicy protekcjonizmu też zapunktowali. Na razie ten spór na froncie inflacyjnym jest dość wyrównany, co oznacza, że od strony swoich wyborców Donald Trump nie będzie podlegał nadzwyczajnej presji na niepodnoszenie ceł.
W przypadku samych towarów widać minimalne wzrosty, a jest to kategoria najbardziej eksponowana na efekty ceł. Ogólne ceny towarów przemysłowych bez energii w USA w czerwcu poszły w górę o 0,6 proc. rok do roku, wobec 0,3 proc. w maju. Przy czym trzeba zauważyć, że ten trend lekkiego przyrostu inflacji towarowej nie zaczął się teraz, a trwa od września zeszłego roku. Nie widać dużej różnicy między tym, jak zachowują się ceny towarów w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej. W przeszłości różnice były dużo większe w reakcji na pandemię, czy zmiany kursów walutowych.
Jeżeli ceny miałyby odegrać istotną rolę polityczną, ich zmiany musiałyby być dużo mocniejsze.
Teoretycznie przełożenie ceł na ceny powinno być finalnie większe. Wydatki na importowane towary stanowią ok. 10 proc. wydatków Amerykanów. Efektywna amerykańska stawka celna zwiększyła się o ok. 15 proc. A zatem nawet jeżeli połowę podwyżek ceł wezmą na siebie sprzedawcy z innych krajów i firmy importowe z USA (na taką możliwość wskazują np. badania prowadzone przez Bank Rezerwy Federalnej w Bostonie) to cła powinny podbić inflację o 0,7-0,8 pkt proc. I to tylko biorąc pod uwagę dotychczasowe cła, a nie te, które mają wejść w życie od sierpnia.
Dlaczego więc ceny na razie nie reagują? Są dwie możliwości.
Pierwsza opcja jest taka, że firmy postanowiły zmniejszyć marże bardziej niż oczekiwano: zarówno sprzedawcy z innych krajów, jak i firmy importowe z USA. Nie chcą podlegać dużej presji politycznej ze strony amerykańskiej administracji i narażać się na publiczne połajanki.
Druga możliwość jest taka, że firmy zgromadziły zapasy i są jeszcze skłonne trzymać stabilne ceny do czasu, aż rozstrzygnie się ostateczna wysokość ceł. Na to wskazują wyniki badań prowadzone przez Bank Rezerwy Federalnej w Minneapolis. Pisałem o nich pod koniec czerwca, ale jeszcze raz przypomnę krytyczne zdanie z tamtego raportu: „Po co niepotrzebnie zrażać klientów, skoro cła mogą wkrótce spaść? (…). Jeśli jednak stawki celne pozostaną wysokie z powodu braku szybkiego zawarcia umów handlowych, firmy te sugerują, że będą zmuszone przenieść podwyżki cen na klientów”.
Wniosek? Na razie ceny, jak i inne wskaźniki makroekonomiczne reagują na radykalne podwyżki ceł w niewielkim stopniu. To niewątpliwie wzmocni chęć Donalda Trumpa do ostrych negocjacji. Ale trzeba pamiętać o dwóch rzeczach. Raz, zmiany cen są wciąż tylko wstrzymywane przez firmy. Dwa, Trump wciąż głośno mówi o tym, że zachowanie indeksów giełdowych jest dla niego ważne. Każdy sygnał bessy zmusi go do złagodzenia stanowiska, a bez niższej inflacji i niższych stóp procentowych rynek może doznać w końcu istotnej przeceny.
