Nie sprawdziły się prognozy mówiące o tym, że kolejne programy druku pieniądza doprowadzą do niekontrolowanego wybuchu inflacji w największej gospodarce świata. W kwietniu tempo wzrostu cen spadło za oceanem do poziomu najniższego od roku. Inflacja wyniosła skromne 2,3 proc. Jeszcze miesiąc wcześniej sięgała 2,7 proc. Nic nie wskazuje na to, by większej presji na wzrost cen można było spodziewać się w przyszłości. Dlaczego?

Inflacja będzie spadać
Po dnie szorują oczekiwania inflacyjne inwestorów. To ważny sygnał, bo często działają jak samospełniająca się przepowiednia. Kiedy rynek spodziewa się spadków cen, ryzyko, że do nich dojdzie, niebezpiecznie rośnie. To nikomu nie jest na rękę. Zniechęciłoby konsumentów do głębszego sięgnięcia do kieszeni i utrudniło spłatę długów zadłużonym Amerykanom. Jak ustalić, jak zmieniają się oczekiwania? W tym celu analitycy biorą pod lupę różnice w notowaniach obligacji indeksowanych do inflacji i tych zwykłych. W przypadku papierów 10-letnich pierwsze oferują rentowność jedynie o 2,04 pkt proc. wyższą od drugich. Tyle kosztuje wykupienie ubezpieczenia od inflacji, jakie oferują obligacje indeksowane. Tak obliczane oczekiwania inflacyjne topnieją w oczach. Jeszcze dwa miesiące temu różnica wynosiła „bezpieczne” 2,45 pkt proc. A im oczekiwania są mniejsze, tym bliższy staje się moment, kiedy Fed zainterweniuje.
— Bank jest o krok od przyznania, że rynek znowu zaczął obawiać się deflacji. To otwiera drogę do kolejnych działań stymulacyjnych.Sygnałem do ich podjęcia będzie spadek oczekiwań poniżej 2 proc. — ocenia Prima Misra, odpowiedzialny za prognozy stóp procentowych w Bank of America Merrill Lynch.
Rynek czeka na pomoc
To — obok słabości gospodarki (obliczany przez Citigroup wskaźnik niespodzianek ekonomicznych dla USA jest najniżej od września, a najbardziej rozczarowuje postawa rynku pracy) — kolejny argument, by Fed sięgnął po broń ze swojego arsenału. Dla rynków mogłoby to się okazać sporym wsparciem. W ostatnich latach za każdym razem, kiedy za oceanem Fed szedł w sukurs gospodarce, inwestorzy ruszali na zakupy. Kiedy program skupu aktywów zbliżał się do końca, dochodziło do wyprzedaży. Tak jest i teraz. Odkąd we wrześniu ogłoszono operację „Twist”, indeks S&P500 w siedem miesięcy zyskał 21,6 proc. Byki z Wall Street radzą sobie tym gorzej, im mniej czasu pozostało do końca programu. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy wskaźnik zniżkował prawie o 7,5 proc. Jeszcze więcej, bo aż o 10,3 proc., przeciętnie potaniały surowce. To nie może umknąć uwadze Bena Bernankego. Szef Fedu zawsze czujnym uchem nasłuchiwał wszelkich sygnałów zaniepokojenia inwestorów.
Wybory przeszkadzają
Choć Ben Bernanke może liczyć na wsparcie kolegów (pokazały to opublikowane w ubiegłym tygodniu zapiski z kwietniowego posiedzenia Fedu), to jednak droga do tzw. QE3 nie będzie usłana różami. Wszystko przez polityczną otoczkę całej sprawy. Podjęcie decyzji utrudniają zbliżające się wybory. Do zawieszenia kolejnych programów szefa Fedu wzywają republikanie. Jak ocenia Jeffrey Caughron z firmy inwestycyjnej Baker Group, puszczając maszynę w ruch, Fed może spotkać się z zarzutami upolitycznienia. To stawia Bena Bernankego w niewygodnej sytuacji. Dodatkowa pomoc dla gospodarki może jednak okazać się niezbędna. Wszystko przez podwyżki podatków i cięcia wydatków o wartości aż 4 proc. PKB, jakie czekają Amerykę na przełomie roku, jeśli główne partie nie dojdą do porozumienia w sprawie programu ograniczania deficytów. Bez odpowiedniej reakcji ze strony banku centralnego wpędziłoby to największą gospodarkę świata w recesję.
— Gospodarka nie wyzdrowieje sama z siebie. Bez pomocy Fedu będziemy świadkami dalszych obaw inwestorów i gwałtownych wahań na rynkach, a to tylko oddala nas od wyjścia na prostą — stawia sprawę jasno Mihir Worah, dyrektor potentata zarządzania aktywami Pimco Investment Management.