System przyzwania kwot rybakom musi być zmieniony na bardziej racjonalny albo elastyczny. Tracimy rokrocznie miliony z powodu niewyłowionych ryb — to wnioski z jednego z pism wysłanych przez Polskie Stowarzyszenie Przetwórców Ryb (PSPR), zrzeszające producentów zatrudniających 20 tys. pracowników i mających około 12 mld zł obrotu. Jerzy Safader, szef PSPR i prezes rybnego Stanpolu, podaje, że pod koniec marca wykorzystanie przyznanej nam na ten rok kwoty połowowej wynosiło ponad 8 proc.

— Nie możemy zgadzać się na to, że od lat nie wyławiamy kwoty dorsza. W tym okresie straciliśmy surowiec wart około 100 mln zł — mówi Jerzy Safader.
Zawieszenie działalności
W piśmie skierowanym do Marka Gróbarczyka, ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, PSPR informuje, że zakłady mają przestoje z powodu braku surowca, i apeluje o zweryfikowanie przepisów dotyczących zarządzania kwotami połowowymi.
— Małe jednostki rybackie nie wykorzystują przyznanych im kwot, a duże są w stanie wyczerpać roczny przydział podczasdwóch, trzech połowów. Do 9 kwietnia 2018 r. jednostki do 12 metrów złowiły 2,12 proc. przyznanej kwoty, a powyżej 12 metrów — 40 proc. Duże jednostki powinny ratować sytuację, ale nie mają prawa. Przepisy blokują gospodarkę, zamiast ją wspierać — mówi szef PSPR.
W odpowiedzi udzielonej przez Departament Rybołówstwa resortu gospodarki morskiej czytamy, że zmiany w systemie podziału indywidualnych kwot będą możliwe w 2019 r. — wtedy przyznana kwota na połów danego gatunku będzie pomniejszana o średnią niewykorzystanych kwot z dwóch poprzednich lat.
— Jak mamy przeżyć bez surowca do 2019 r.? Przecież nie zawiesimy działalności na kilka miesięcy — komentuje Jerzy Safader.
Krzysztof Hryszko, ekspert Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, podaje, że kwoty Polska nie wykorzystuje od wielu lat, mimo że przyznane nam limity wciąż maleją. Nawet jednak w pełni wykorzystane możliwości połowowe to mała część naszego zapotrzebowania.
— W 2013 r. wykorzystaliśmy 60 proc. z 20,8 tys. ton, w 2017 r. — 59 proc., ale z 12 tys. przyznanych ton. Nie byliśmy w stanie wykorzystać kwoty w 2013 r., mimo że przyznane limity można było zbywać. Krajowy surowiec nie ma jednak od wielu lat znaczenia w przetwórstwie dorsza. W zeszłym roku jego import wyniósł 97 tys. ton, a nasze połowy na Bałtyku — 7,3 tys. ton — tłumaczy Krzysztof Hryszko.
Walka słuszna czy nie
W tle słychać jeszcze głosy aktywistów, którzy zauważają, że dorsza po prostu nie ma. Portal money.pl donosił niedawno, że ryb może wręcz zabraknąć. Winni? Foka szara, która może je zjadać w większych ilościach, podziemne magazyny gazu i pozostałości broni chemicznej z czasów II wojny światowej. O problemie z dorszem, ale w kontekście jakości, pisze też resort gospodarki morskiej do PSPR. Chodzi o tzw. chudego dorsza, czyli rybę o mniejszej masie.
— To już nieaktualny problem. Kondycja dorsza się poprawiła, widzimy to w przetwórniach — twierdzi szef PSPR.
Pytanie, czy jest się o co bić.
— My w ogóle nie przetwarzamy dorsza bałtyckiego, ale północnego — importowanego z Norwegii. Jego podaż jest bardziej stabilna, a ryba jest większa. Dzięki temu można ją podzielić na wiele różnych produktów — również premium, jak polędwica. Ten dorsz bardziej odpowiada odbiorcom. Jako zakład przetwarzamy go rocznie 10 tys. ton. Teoretycznie więc sami bylibyśmy w stanie przetworzyć całą przyznaną Polsce kwotę dorsza bałtyckiego — komentuje Robert Wijata, współwłaściciel BG Production. Brak połowu oznacza jednak, że ktoś traci — przyznaje przedsiębiorca.
— I dlatego należy o polskiego dorsza zawalczyć — dodaje Robert Wijata. © Ⓟ