Wczoraj po złożeniu wniosku o upadłość notowania Euromarku, właściciela marek Alpinus, Campus i Planet Outdoor, spadły o 23 proc., do ledwie 10 groszy. Ci, którzy jeszcze się nie zniechęcili, liczą pewnie na spekulacyjną jazdę bez trzymanki, którą w ostatnich miesiącach przerabiano na akcjach niemal wszystkich bankrutów. Ryzyko w takiej grze jest bardzo duże, bo zmiany kursu na jednej sesji mogą sięgać kilkudziesięciu procent, a impulsem do zmian najczęściej bywają informacje (albo tylko plotki) o szansach firmy na powstanie z kolan dzięki pomocy możnych inwestorów.

Kto zawinił
W przypadku Euromarku takie spekulacje też mogą rozgrzewać wyobraźnię graczy, bo spółka posiada trzy znane, choć nieco zdewaluowane, marki produktów dla ludzi aktywnych. W szczytowym momencie, w 2006 r., za akcje spółki płacono 25 zł, a kapitalizacja firmy sięgała 300 mln zł. Później było już tylko gorzej. Firma traciła udziały w rynku, wypierana przez dyskonty, z którymi nie miała szans rywalizować marketingowo i cenowo. W roku obrotowym 2011/2012 sprzedaż stopniała o 40 proc., a strata netto wyniosła 44 mln zł. W liście do akcjonariuszy, dołączonym do ostatniego raportu rocznego, prezes Timothy Roberts zrzucał winę na poprzednie władze firmy (odwołane w I półroczu), które jego zdaniem z opóźnieniem reagowały na pogorszenie sytuacji spółki, składały nierealistyczne obietnice spłaty wierzycieli i nieprawidłowo skonstruowały umowy z bankami, kredytującym spółkę. Co więcej, pojawiły się problemy z dostawcami — kolekcja na poprzedni sezon zimowy docierała do magazynów Euromarku aż do… kwietnia, a na wiosnę/lato już nie nadchodziła, bo kontrahenci odmawiali współpracy. Dziś firma warta jest nieco ponad 1,2 mln zł. Euromark ma ponad 60 mln zł zobowiązań, a banki jeden po drugim wypowiedziały umowy kredytowe. W świadomości inwestorów firma nie funkcjonuje już od wielu miesięcy, bo wypadła z notowań ciągłych. Co ciekawe, dopiero niedawno, w sierpniu, szybką ewakuację z akcjonariatu zarządziło ING TFI, które zaczęło wyprzedawać 10-procentowy pakiet.
Padają i matki, i córki
Przykład właściciela marek Alpinus i Campus jak w soczewce skupia przyczyny upadłości zdecydowanej większości firm, które w tym roku samodzielnie (tak było najczęściej) składały wniosek o upadłość lub wniosek taki składali jej wierzyciele. Tylko w tym roku 20 spółek z warszawskiej giełdy straciło zdolność do terminowej spłaty zadłużenia, w tym w siedmiu przypadkach skończyło się to sądową decyzją o likwidacji (w jednym — DSS — po pewnym czasie zmieniono formę upadłości na układową). To zresztą niepełny obraz sytuacji, bo drugie tyle wniosków o upadłość złożyły spółki zależne giełdowych grup — np. Poldim, należący do Trakcji-Tiltry, PRDiM z grupy Mostostalu Zabrze czy wianuszek spółek z grupy PBG. Zdecydowana większość firm, które zbankrutowały, to zresztą przedstawiciele branży budowlanej, przede wszystkim te firmy, które były zaangażowane w budowę dróg. Na czarnej liście są też przedstawiciele sektora nieruchomości, wobec którego banki mocno ograniczyły kredyt zaufania. Co może być trochę zaskakujące, na liście jest też nieco więcej spółek z rynku głównego, a nie NewConnect (na obu platformach liczba notowanych spółek jest porównywalna). Częściowo można tłumaczyć to tym, że na małej giełdzie biznesy są mniej rozwinięte i mniej zadłużone (jeśli w ogóle), a fiasko nie prowadzi do upadłości i likwidacji, ale tylko do zmiany szyldu. Giełda nie jest pod względem upadłości wyjątkiem — w trzecim kwartale sądy w Polsce ogłosiły upadłość prawie 200 firm. To o jedną piątą więcej niż przed rokiem. Przez pierwsze dziewięć miesięcy bankrutów uzbierało się ponad 600, a jak szacuje firma Coface Poland, w całym roku będzie to 850-900.