W maju inflacja CPI w Ameryce przyspieszyła do 5 proc., osiągając najwyższy poziom od 2008 r. I nie był to tylko efekt niskiej zeszłorocznej bazy w cenach paliw. Za Atlantykiem szybko drożeje praktycznie wszystko: żywność, energia, samochody, transport, meble oraz wynajem mieszkania. W efekcie nawet tak hołubione przez bankierów centralnych wskaźniki inflacji bazowej podeszły pod 4 proc. i notują najwyższe odczyty od niemal 30 lat.
Ten postcovidowy inflacyjny powiew jest czymś, czego w USA nie widzieliśmy praktycznie przez całą poprzednią dekadę. W latach 2010-20 średnia oficjalna inflacja CPI w największej gospodarce świata wynosiła 1,7 proc. rocznie. Ale od początku tego roku wynosi już prawie 3 proc. O ile konsument nie ma tu specjalnego wyboru – płaci i płacze – to już inwestor patrzy na ten wystrzał inflacji cenowej jak na szansę, ale również zagrożenie. Jeśli bowiem giełdowe spółki będą w stanie przerzucić rosnące koszty na klientów, to akcjonariusze powinni być zadowoleni. Jeśli jednak tak się nie stanie, to przed giełdowymi inwestorami pojawi się widmo powtórki fatalnych lat 70., gdy ceny akcji na Wall Street w ujęciu nominalnym stały w miejscu, a w ujęciu realnym spadły o niemal o połowę.
Co mówią amerykańskie korporacje
Inflacyjny dylemat postanowili wziąć na warsztat eksperci z firmy FactSet, którzy sprawdzili, jak często podczas korporacyjnych konferencji z inwestorami padało słowo „inflacja”. Od połowy marca do połowy czerwca słowo to pojawiło się w wypowiedziach zarządów 197 spółek z indeksu S&P500. To o 37 proc. więcej niż kwartał wcześniej oraz przeszło trzykrotnie niż rok temu. To także najwyższa od przynajmniej 2010 r. częstość występowania kwestii inflacyjnych w komunikacji z inwestorami.
Nie jest zaskoczeniem, że najczęściej o inflacji wspominali menedżerowie z firm przemysłowych oraz przedsiębiorstw oferujących dobra konsumenckie (zarówno te podstawowe, jak i wyższego rzędu). Nieco rzadziej, ale wciąż dość powszechnie, o kwestii wzrostu cen mówili przedstawiciele spółek finansowych oraz surowcowych. Problem na razie zdaje się niespecjalnie dotyczyć sektora telekomunikacyjnego, spółek użyteczności publicznej, ochrony zdrowia i branży paliwowej.
"Oczekujemy, że tempo inflacji będzie przyspieszać w ciągu następnych kilku kwartałów. Na szczęście mamy różnorakie mechanizmy, które mogą zostać użyte, aby zrównoważyć tę presję (…) Już uruchomiliśmy nasze plany modyfikacji cenników o inflację. Część z tych działań już widzimy na rynku – inni komunikują to swoim klientom, a inni dopiero będą“ – mówił na początku kwietnia inwestorom zarząd ConAgra, właściciela znanych w Ameryce marek żywności.
"Wszystko, co mogę wam powiedzieć to to, że czuję się pewnie względem naszej zdolności do przerzucenia inflacji kosztowej (…) Zatem obserwujemy, że nasze ikoniczne marki obecnie pokazują swoją siłę przetargową (ang. pricing power)“ – nie owijał w bawełnę przedstawiciel firmy Kraft-Heinz.
Z analizy FactSet wynika, że wypowiedzi zarządów nie są gołosłowne. Mimo silnego wzrostu kosztów dostrzegalnego zwłaszcza w sektorze podstawowych dóbr konsumenckich (skarżących się na wzrost cen transportu, pracy i surowców) wyniki finansowe nie zapowiadają się źle. 13 spośród 18 przebadanych spółek z tego sektora podniosło lub podtrzymało prognozy wynikowe na ten i przyszły rok. Tylko trzy spółki obniżyły prognozy. Pogląd ten podzielają też rynkowi analitycy, którzy od połowy marca podnieśli prognozy tegorocznych wyników finansowych dla 17 z 26 spółek dostarczających podstawowe dobra konsumenckie.
"Zwykle patrzymy na politykę cenową w odniesieniu do inflacji. I oczekiwalibyśmy, że ta zasada będzie aktualna w kontekście pierwszej połowy 2021 oraz 2022 r.“ – tak „mrugnął okiem” do inwestorów zarząd Coca-Coli. To znamienna deklaracja firmy, która w latach 1886-1959 utrzymywała stałą cenę swojego flagowego napoju w wysokości… 5 centów za małą butelkę (190 ml).

Powrót do przedcovidowej formy
Jak na razie reflacja – czyli rosnąca inflacja – zdaje się sprzyjać amerykańskim korporacjom, które wciąż mają dużą swobodę w przerzuceniu rosnących kosztów na konsumentów. A przynajmniej tak długo, jak ci ostatni otrzymują hojne transfery od podatników za pośrednictwem rządu federalnego. Dlatego też analitycy spodziewają się, że najbliższe kwartały mają być istnym Eldorado dla amerykańskich korporacji.
Według ostatnich prognoz w II kwartale zyski spółek przypadające na indeks S&P500 (czyli EPS) mają wynieść 44,68 USD, co oznaczałoby wzrost o 61,9 proc. względem feralnego drugiego kwartału 2020 r. Jeśli te prognozy się zmaterializują, będzie to najsilniejszy wzrost EPS od końcówki 2009 r. Co więcej, szacunki analityków cały czas idą w górę. I to szybko. Jeszcze na początku tego kwartału spodziewano się wzrostu zysków „tylko” o 52,2 proc. r/r – wynika z danych FactSet.
Patrząc jednak na znakomite wyniki z I kwartału, faktyczne oczekiwania rynku mogą leżeć znacznie wyżej. Dość powiedzieć, że do pobicia jest wartość 49,05 USD uzyskana w poprzednim kwartale, która okazała się aż o 22 proc. wyższa od początkowych szacunków ekspertów z Wall Street. Jeśli amerykańskie korporacje utrzymałyby taką formę, to w wynikach za II kwartał możemy zobaczyć ponad 50 USD kwartalnego EPS przypadającego na indeks S&P 500.
I chyba takiego scenariusza spodziewa się też większość inwestorów, którzy pod koniec czerwca wynieśli S&P500 i Nasdaq na nowe rekordy wszech czasów. Bazując na bieżących prognozach analityków indeks S&P500 wyceniany jest na 22,5-krotność zysków spółek za najbliższe cztery kwartały. To wartość o przeszło 40 proc. wyższa od średniej za ostatnie 10 lat oraz istotnie przewyższająca podręcznikowe modele wyceny mówiące o „przewartościowanych” akcjach przy wskaźniku C/Z bazującym na oczekiwanych zyskach przekraczającym 15.
Reasumując, zarządy amerykańskich spółek są przekonane, że potrafią przerzucić koszty inflacji na swoich klientów. A to rozbudza oczekiwania analityków i inwestorów, że największe korporacje odnotują kolejny znakomity sezon wynikowy, co napędza hossę na Wall Street. Jeśli te założenia okażą się prawdziwe, to obecna bardzo wysoka inflacja CPI wcale nie okaże się taka „przejściowa”. A po drugie, może się okazać, że te wszystkie „pozytywne niespodzianki” są już od dawna wliczone w ceny amerykańskich akcji.