Francja: Argumenty za i przeciw konstytucji UE

Polska Agencja Prasowa SA
opublikowano: 2005-05-28 21:27

Konstytucja to silna Europa, zdolna przeciwstawić się takim światowym potęgom, jak USA i Chiny - przekonywali podczas zakończonej już kampanii zwolennicy przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej w niedzielnym referendum we Francji.

Konstytucja to silna Europa, zdolna przeciwstawić się takim światowym potęgom, jak USA i Chiny - przekonywali podczas zakończonej już kampanii zwolennicy przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej w niedzielnym referendum we Francji.

Co z tego - odpowiadali przeciwnicy traktatu. - W nowej UE Francja do reszty się rozmyje i straci suwerenność.

Kampanię "tak" można streścić hasłem: "Silna Francja w silnej Europie". Silnej, to znaczy mówiącej jednym głosem - głosem swojego prezydenta i ministra spraw zagranicznych. Silnej także dlatego, że dzięki nowemu sposobowi liczenia głosów łatwiej podejmującej decyzje na szczeblu ministrów.

Na krytykach te argumenty nie zrobiły wrażenia. Dla nich konstytucja jest zwycięstwem liberalizmu (w sensie społeczno-gospodarczym), i to w wydaniu anglosaskim. Francuzi nie godzą się, by UE, a wraz z nią Francja, szła w tę stronę, bo to pogrzebie "francuski model społeczny".

Na dowód przeciwnicy konstytucji skrzętnie policzyli, że słowo "rynek" figuruje w tekście 78 razy, "konkurencja" - 174 razy, a "postęp społeczny" - tylko trzy.

Nacjonalistyczna, populistyczna prawica spod znaku Jean-Marie Le Pena i rosnącego w siłę Phillipe'a de Villiers argumentowała, że konstytucja jest kolejnym etapem budowy europejskiego superpaństwa ze stolicą w Brukseli, które podejmuje decyzje godzące w narodoweinteresy państw członkowskich.

Te argumenty zyskały o wiele większy poklask niż nawoływania do kontynuowania integracji europejskiej i powiedzenia "tak". Tym bardziej że dla wielu Francuzów konstytucja otwiera drogę do przyjęcia do UE Turcji, na co się nie godzą.

Ale największy zarzut krytyków dotyczy tego, czego w konstytucji nie ma - zakazu delokalizacji, czyli przenoszenia produkcji do nowych krajów Unii, gdzie panują korzystne warunki dla inwestorów. Nie ma też obrony przed "polskim hydraulikiem", który przyjedzie i zabierze pracę Francuzom.

Tymczasem bezrobocie przekracza 10 proc., nastroje w społeczeństwie są złe i nawet ci Francuzi, którzy mają pracę, boją się, że ją utracą. Liderzy kampanii "nie" skrzętnie wykorzystali to poczucie braku bezpieczeństwa socjalnego.

Prezydent Jacques Chirac apelował do Francuzów, by zachowali się "odpowiedzialnie" i wzięli w swoje ręce losy Europy. Ale opozycja nie przepuściła okazji, by wykorzystać referendum jako głosowanie nad wotum zaufania dla niepopularnego rządu premiera Jean-Pierre'a Raffarina i coraz bardziej nielubianego prezydenta Chiraca, który w dodatku wcale nie jest euroentuzjastą i - w zgodnej ocenie komentatorów - jako obrońca konstytucji wypadł blado.

Obserwatorzy podkreślają, że przed referendum nawoływania "tak" nigdy nie brzmiały równie mocno, jak "nie".

Problem polega na tym, że kampanii "tak" nie miał kto prowadzić. Media doniosły, że Chirac specjalnie prosił przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso, by nie przyjeżdżał z przemówieniem, bo jako "liberał" tylko zniechęci Francuzów. Raffarinowi brak daru przekonywania do tego stopnia, że kiedy podczas kampanii poszedł na kilka dni do szpitala, jego otoczenie odetchnęło z ulgą, że "premier przestał być na widoku".

Rolę liderów prawicowego "tak" przejęli "ojciec" konstytucji, wiekowy już były prezydent Valery Giscard d'Estaing, szanowana, ale nie pierwszoplanowa postać sceny politycznej Simone Veil i Nicolas Sarkozy, który jest szefem rządzącej partii UMP, ale jego ambicje i charyzma przysporzyły mu wielu wrogów nawet we własnych szeregach.

Na lewicy próbował walczyć - ale głównie z oporem we własnej partii, i to nieskutecznie - lider opozycyjnych socjalistów (PS) Francois Hollande, wspierany przez byłego premiera Lionela Jospina, który wrócił z politycznej "emerytury".

Kampania "nie" miała wielu barwnych liderów ze wszystkich stron sceny politycznej. Wśród nich znaleźli się Laurent Fabius i Henri Emmanuelli z PS, jawnie występujący przeciwko stanowisku władz własnej partii. Role głośnych radykałów przypadły czołowemu alterglobaliście Francji Jose Bove, szefowej Partii Komunistycznej Marie-George Buffet i lewakowi Olivierowi Besancenot.

Na prawicy sprzeciwiającej się konstytucji Le Penowi i de Villiers kolorytu dodał hrabia Paryża Henryk, który ma pretensje do korony Francji. Zapowiedział, że zagłosuje "nie" "wraz ze wszystkimi ciemiężonymi".

Giscard d'Estaing nazwał kampanię "nie" "skuteczną i perfidną, bo nie odnoszącą się w żaden sposób do konstytucji".

Hollande ubolewał, że w kampanii wszystkim "się pomieszało, o co tak naprawdę chodzi". Jego zdaniem debata była "powrotem do kwestii, które już dawno zostały zamknięte, jak rozszerzenie UE. To teraz stało się powodem do jakiegoś strachu".

Brytyjski historyk idei Timothy Garton Ash zastanawia się w sobotnim dzienniku "Le Monde", co się stało z Francją, że tak łatwo dała wiarę tym politykom, którzy podsycają obawy.

"Dziś to kraj pełen strachu przed tym, co nieznane, przed cudzoziemcami, przed zmianami. Strachu przed przysłowiowym +polskim hydraulikiem+, który zabiera pracę, strachu przed rozszerzoną Unią Europejską, za której sterami nie siedzi już Paryż, strachu przed światem coraz bardziej zdominowanym przez anglosaski liberalizm - pisze Garton Ash. - A przecież strach to zły doradca".

Ironizuje, że ci, którzy we Francji nawołują do głosowania "nie", powinni przyjechać do Wielkiej Brytanii, a wówczas ratyfikacja traktatu przebiegnie tam bez problemów. "Dla Brytyjczyków ten traktat jest zbyt etatystyczny, czyli francuski. Dla Francuzów jest niebezpiecznie neoliberalny, czyli brytyjski" - pisze profesor uniwersytetu w Oksfordzie.

Michał Kot