Gdybyż tak u nas...

Stanisław Majcherczyk
opublikowano: 2004-02-27 00:00

Gdy pociąg ruszył ze stacji Waterloo, nuciliśmy pod nosem „Winchester Cathedral” — wielki przebój sprzed lat.

W atmosferze dezaprobaty

Anglików, udających, że nic nie widzą i nie słyszą.

Powodem naszej wyprawy do Winchesteru nie była tym razem chęć odwiedzin słynnej katedry, ani uczestnictwo w obchodach 450. rocznicy ślubu Marii Tudor z Filipem II Hiszpańskim. Nie mieliśmy też zamiaru podziwiać pomnika króla Alfreda Wielkiego, który przed wiekami uczynił właśnie Winchester stolicą Anglii.

Wielkie nadzieje

Przyczyna naszej wyprawy była prozaiczna, ktoś mógłby rzec nawet: dekadencka. Dotarły do nas słuchy, że w tej miejscowości znajduje się głośny na Wyspach „winny hotel” — ze znakomitą restauracją i świetną kartą win.

Winchester to inny świat — można mieć nawet wrażenie, że to obraz Anglii, która dawno przestała już istnieć. Nic z barwnej atmosfery współczesnego nam Londynu.

Jeżeli ktoś wyobraża sobie, że do Hotel du Vin & Bistro można pojawić się nie zaanonsowanym, pozostaje w głębokim błędzie. Nasi gospodarze przezornie rezerwowali i pokoje, i stolik w restauracji na wiele tygodni przed naszym przyjazdem. Hotel — w centrum miasta, w starej kamienicy, zbudowanej jak wszystko tu dokoła, w gregoriańskim stylu — przyjął nas zrelaksowaną i ciepłą atmosferą, staromodnie, choć ze wszystkimi wygodami, wyposażonymi pokojami, dyskretną i profesjonalną obsługą.

Pokoje nie są ponumerowane. Ale uspokajam: każdy oznakowano — tyle że nazwą słynnego domu winnego. Jest wśród nich sporo francuskich, co mogłoby stawiać niektórych w kłopotliwej sytuacji. Zbędne obawy: Anglicy do poliglotów nie należą i każda wymowa przyjmowana jest przez nich z pełnym cichej aprobaty szacunkiem.

Wieczór rozpoczęliśmy w urokliwym, staromodnym barze — od razu zagłębiliśmy się w menu i przepastnej karcie win. Menu rozpracowaliśmy szybko. Zasady były proste. Codziennie są inne potrawy, wszystkie przystawki kosztują tyle samo (6,5 GBP), dania główne 14,5 GBP, najdroższe zaś z najdroższych — danie dnia (w naszym wypadku Tournedo Rossini) — kosztowało 17,5 GBP. Relaksując się aperitifem i dysputami o złożoności warunków atmosferycznych, nawiedzających Wielką Brytanię, złożyliśmy zamówienia. Gdy zagłębieni byliśmy w uwagach naszych angielskich gospodarzy (urodzeni eurosceptycy) o potajemnym nominowaniu brukselskich biurokratów — oznajmiono, że czas zasiadać do stołu.

Talerz i butelka

Jak dyskretny duszek pojawił się Yohann Jousselin (sommelier), proponując — z francuskim akcentem — winne doradztwo. Aczkolwiek zawczasu mieliśmy wypatrzone własne winne typy, bez wahania przyjęliśmy ofertę Yohanna — tym bardziej że karta win obezwładniała bogactwem: naliczyliśmy aż 988 pozycji! Ceny win nie były aż tak szokujące, wcale nie przewyższały tych z wielu warszawskich restauracji.

Najdroższe w karcie, burgundzkie Nuits-Saint-Georges (Henry Jayer), kosztowało 295 GBP, ale za to było z 1988 roku. Najbardziej zaskoczyła nas w karcie bogata oferta znakomitych win w małych butelkach (po 375 ml) — naliczyliśmy ich aż 65. Naprawdę było z czego wybierać!

Każdy uczestnik wyprawy do jedzenia zamówił coś innego — no może z wyjątkiem Tournedo Rossini, które tego wieczoru miało wyjątkowo duże wzięcie. Oprócz tego padło na: Tempura of scallops with sweet chilli dressing, z dań głównych — Roast monkfish, colcannon, veloute of peas and mussels, Duck breast, roast butternut squash with spinach and salsify. Swoją drogą polska wersja angielskiej nazwy dania w stylu „grillowany Ludwik” nie wszystkim mogłaby koniecznie przypaść do gustu, a tak niestety nazywa się po naszemu — popularna w Anglii rybka — redsnapper. Jakie wina do tego barwnego towarzystwa wybrał nam Yohann?

Do scallopów (dla estetów językowych — przegrzebków) w tempurze pojawił się Bergerac sec (Chateau Tour Des Gendres, Cuvee des Conti, 2001 rok) — podawany na kieliszki. Z zainteresowaniem oczekiwaliśmy, jak się to wino nam zaprezentuje — tym bardziej że producent był nam znany jako jeden z najwybitniejszych w tym — często uważanym za mało wysublimowany — regionie. Podane w temperaturze 10,8 st. C do scallopów pasowało wybornie.

Roast monkfish — czyli po polsku pieczony anioł morski czy, jak kto lubi, żabnica — pławiła się w białym burgundzie Saint-Aubin 1er Cru „En Remilly” 2002 rok i trzeba przyznać, że w tym towarzystwie czuła się rzeczywiście jak ryba w wodzie.

Ze wszystkich propozycji najbardziej byliśmy zadziwieni doborem wina do kaczki. Spodziewaliśmy się wprawdzie, że będzie to Pinot Noir, ale obstawialiśmy któryś z niemal 40 oferowanych w karcie burgundów. Tymczasem pojawiło się czerwone wino z regionu, który wielu z nas kojarzy przede wszystkim ze znakomitymi białymi winami wytrawnymi. Domaine Vacheron Sancerre Pinot Noir 2000 rok zaskoczył nie tylko samym istnieniem, lecz — przede wszystkim — świetnie zharmonizowaną strukturą oraz bogactwem smaków i aromatów. Wino przemawiało zapachami dojrzałych wiśni z daleką nutką dziczyzny. Kaczka sama w sobie znakomita z takim towarzyszem była po prostu „odlotowa”!

Wino na przeprosiny

Tournedo Rossini — w kapelusiku z gęsich wątróbek, obsypanym płateczkami z trufli, podane na cieniutkiej grzaneczce — już samym wyglądem wprawiło nas w błogie oczekiwanie. Naszą zadumę przerwało pojawienie się na stole, przelanego wcześniej na naszych oczach do karafki, Domaine des Chandelles, 1998 rok z Corbieres (temperatura 18,2 st. C). Już po pierwszym łyku byliśmy pewni, że to — znów! — sukces. Wino było zrównoważone, wyraźnie też zdążyło się już przebudzić z winnego letargu. Powiało aromatami z daleka przypominającymi zapachy dojrzałych jeżyn i czarnej porzeczki. W towarzystwie tak znakomitego chóru Rossini na cały głos wybuchnął niebywałą paletą smaków. Niezapomniane wrażenie!

Czy były wpadki? Nieliczne. Scallopy wjechały na stół na niepodgrzanych talerzach. Jeden z „braci Rossinich” pojawił się wysmażony, a nie „medium” — jak zaznaczyliśmy przy zamówieniu. Gdy — wskazując na odkrojony kawałek wołowinki — niewinnie zapytaliśmy, czy medium po angielsku znaczy to samo medium na reszcie kontynentu, bo my dopiero praktykujemy w drodze do Unii — zrobił się szum. Talerz z „wysmażkiem” błyskawicznie zniknął, a potem przyniesiono — perfekcyjne już — Tournedo, a zawstydzona obsługa zaprosiła wszystkich na koszt restauracji na porcję lodów waniliowych i towarzyszący im kieliszek wina. Sami mieliśmy wybrać z czterech postawionych na stole butelek najbardziej nam pasującego do deseru winnego towarzysza. Kolejno degustowaliśmy stare, rocznikowe Porto, austriackie Goldackerel Beerenauslese 2001, MA Mas Amiel, Chateau Pierr-Bise, Coteaux du Layon Beaulieu 2001 i Domaine Grange Neuve Monbazillac 2000. Do smaku ze wszystkich pasowało nam zwłaszcza to ostatnie.

Wyjazd był wart grzechu! Znakomite potrawy, wyborne wina, świetna obsługa i niepowtarzalna angielska atmosfera. A kolacja kosztowała naszych gospodarzy zdecydowanie mniej, niż zapłaciliśmy niedawno za mniej wyszukaną kolację i w towarzystwie mizernych win w jednej z warszawskich restauracji.