Trzeba zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji, jednak należy mieć też
świadomość różnicy między medialną retoryką a realną oceną
rzeczywistości.
„ONZ: czas skończyć z dolarem”, „Dolar jest
skończony”, „USA to wielka piramida finansowa”, „Rentowność amerykańskich
10-latek wzrośnie o 40 proc.” – są to niektóre tytuły, pojawiające się nie tylko
w światowej prasie w ubiegłym roku. Dziś możemy poczytać, że „Euroland pęka na
kawałki”, „Rośnie ryzyko rozpadu euro strefy”, „Niemcy rozważą porzucenie euro”,
„Strefa euro w rozsypce”.
Żyjemy w ciekawych i dynamicznych czasach. To, co jeszcze niedawno wydawało
się niemożliwe, niemal absurdalne, stało się faktem. Niczego nie można być
pewnym. Kryzys w szybkim tempie migruje z poziomu banków i rynku finansowego do
realnej gospodarki i dalej na szczebel finansów państw. Nie ogranicza się on
jedynie do Grecji i na razie w domyśle - Portugalii, Hiszpanii, Irlandii czy
Włoch. Tylko kwestią czasu
i odporności inwestorów jest spadek zaufania
wobec możliwości poradzenia sobie z kłopotami finansowymi przez Wielką Brytanię,
Japonię i Stany Zjednoczone. Ani Grecja, ani strefa euro nie są żadnym
wyjątkiem.
Euro za duże i za stare, by upaść
Choć euro ma zaledwie 11 lat, a więc jest jedną z najmłodszych walut
świata, to jednak jest swego rodzaju zwieńczeniem gigantycznego, trwającego od
kilkudziesięciu lat projektu ekonomicznego i politycznego. Plan leżący u podstaw
Unii Europejskiej, przedstawiony przez francuskiego ministra spraw
zagranicznych, Roberta Schumana, będzie 9 maja obchodził swoją 60 rocznicę.
Trudno zakładać, że idea, tworzona
i realizowana konsekwentnie przez tyle
lat, upadnie z powodu kryzysu, choćby nawet największego od wielu lat. Tym
bardziej, że stałoby się to z powodu Grecji. Po drugie, teza o możliwości
wyjścia Niemiec z unii walutowej, sformułowana przez ekonomistę banku Morgan
Stanley, wydaje się najmniej prawdopodobnym scenariuszem. To właśnie Niemcy
wniosły największy wkład w budowanie wspólnoty, także wkład finansowy. Jest
wielce wątpliwe, że spiszą te pieniądze na straty. Pozostaje kwestia możliwości
dalszego finansowania Unii Europejskiej i funkcjonowania strefy euro. Wydaje
się, że koszty wynikające z jej rozpadu byłyby znacznie wyższe, a konsekwencje
nieodwracalne.
Z drugiej zaś strony warto zwrócić uwagę, iż gospodarka Unii jest drugą pod względem wielkości na świecie po Stanach Zjednoczonych. Z wielu względów trudno o bezpośrednie ich porównywanie, ale można przypuszczać, że skoro przy zadłużeniu sięgającym 12 bilionów dolarów, USA „raczej” przetrwają, to strefa euro także ma duże szanse i to przy znacznie mniejszym obciążeniu. Deficyt budżetowy całej strefy euro ma wynieść w tym roku 6 proc. PKB, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych przekroczy 10 proc.
Pomijając kwestie polityczne i ekonomiczne związane z rozpadem strefy euro lub jej opuszczeniem przez jakikolwiek kraj, posunięcie takie byłoby niezmiernie trudne do przeprowadzenia z formalnego punktu widzenia. Zdaniem ekspertów, nie ma formalnych procedur, które można byłoby zastosować. Kanclerz Niemiec Angela Merkel postulowała wprowadzenie w przyszłości rozwiązań umożliwiających wykluczenie jakiegoś kraju ze strefy euro. Opuszczenie strefy euro przez jakiś kraj z jego inicjatywy w praktyce jest bardzo trudnie i długotrwałe, choć teoretycznie niemożliwe. Byłoby to tożsame z opuszczeniem Unii Europejskiej. Wydaje się, że mimo wszystko łatwiej i szybciej będzie Unii znaleźć rozwiązania, mające na celu uzdrowienie sytuacji i reformę systemu finansów. Oczywiście brak formalnych procedur nie oznacza, że w skrajnym przypadku nie mogłoby dojść do secesji, jednak trudno sobie taką sytuację wyobrazić.
Komu zależy na śmierci euro?
Po pierwsze, na przetrwaniu zależy samej Unii. Jak na razie nie słychać żadnych głosów któregokolwiek z państw członkowskich, by miało ochotę choćby rozważać rezygnację z uczestnictwa we wspólnocie. Takie głosy słychać z kręgów ekonomicznych guru i znanych inwestorów, analityków banków, typu Morgan Stanley i publicystów. Wszystkie te grupy liczą na sławę, rozgłos i reklamę, co najłatwiej osiągnąć formułując radykalne opinie i prognozy. Dodatkowo dwie pierwsze grupy są w swych przewidywaniach dość mało wiarygodne, bowiem mogą mieć całkiem konkretny interes we wzbudzaniu niepokoju i budowaniu „odpowiedniej” atmosfery. A ten interes to między innymi kurs euro, czyli gra na jego spadek.
Klasyfikując kraje członkowskie, którym potencjalnie mogłoby zależeć na
wyjściu ze strefy euro, trzeba wyróżnić trzy kategorie. Kraje, które chciałyby
być „wyrzucone”, kraje słabe ekonomicznie, chcące ratować się na własny
rachunek, oraz kraje silne i mające stosunkowo zdrowe finanse lub mocną pozycję
na świecie, które nie chcą ponosić kosztów utrzymywania Unii i ratowania innych.
Zbiór krajów pierwszej kategorii chwilowo jest raczej pusty i trudno się
spodziewać, by szybko się „zaludnił”. Można więc go pominąć. Niełatwo także
wytypować kraje do drugiej kategorii. Oznaczałoby to dla nich bowiem rezygnację
z możliwości uzyskania pomocy, choćby za wysoką cenę przyjęcia bolesnych reform.
Kraje te miałyby również potężne kłopoty, których koszty byłyby zdecydowanie
zbyt wysokie. Dodatkowo musiałyby samodzielnie rozwiązywać niełatwe do
wyobrażenia problemy. Determinację takiego kraju można by porównać chyba tylko z
kamikadze, a zmusić do tego jakikolwiek rząd mogłyby jedynie potężne, trudne do
opanowania protesty społeczne. Utrata prestiżu i wiarygodności finansowej
takiego kraju wykluczyłaby w praktyce możliwość kredytowania zewnętrznego, co
oznaczałoby katastrofę gospodarczą. Perturbacje wewnętrzne w postaci wybuchu
inflacji i utraty wartości waluty narodowej, o ile taka byłaby przyjęta, po
rezygnacji z euro, byłyby nie mniej katastrofalne i stanowiłyby źródło protestów
społecznych na trudno wyobrażalną skalę. W praktyce taki kraj skazywałby się na
bankructwo i wprowadzenie gospodarki „wojennej” z kartkami
na chleb
włącznie. Z tego wszystkiego wynika, że stosunkowo najbardziej „realny” byłby
scenariusz wystąpienia ze strefy euro kraju lub krajów, odgrywających w niej
pierwszoplanową rolę lub kraju mniejszego o stosunkowo zdrowych finansach. W
pierwszej „podgrupie” znajdują się jedynie Niemcy i Francja. Z obserwacji
reakcji na grecki kryzys można wyciągnąć wniosek, że „dość” może mieć zarówno
niemieckie społeczeństwo, jak i spora część polityków. Decyzja taka zmieniałaby
jednak „losy świata” i jest mało prawdopodobne, by w obecnych warunkach
ktokolwiek wziął na siebie taką odpowiedzialność. Chyba, że doszłoby do
kataklizmu finansowego na skalę większą niż dotychczasowa. Bez Niemiec strefa
euro przestałaby istnieć. Francja być może byłaby skłonna przejąć rolę lidera,
jednak nie jest do tego przygotowana i raczej „nie stać” jej na to z finansowego
punktu widzenia. Pozostają więc jeszcze tylko dwa scenariusze. Pierwszy to
utworzenie strefy „mini euro” z udziałem państw „ekstraklasy” i wykluczenie
w ten sposób outsiderów z grupy PIIGS i kandydatów do niej. W ten sposób z
szesnastu państw strefa euro skurczyłaby się o połowę. Jedynym „ukłonem” wobec
„osieroconych” w ten sposób przez euro państw, mogłoby być stworzenie czegoś w
rodzaju statusu krajów stowarzyszonych. Drugi scenariusz to opuszczenie strefy
euro przez któryś z mniejszych krajów o zdrowych finansach i niewielkim
zadłużeniu. To krótka lista o dość zaskakującym składzie. Obok Finlandii,
Luksemburga i Cypru, być może Holandii (z długiem publicznym sięgającym według
prognoz Komisji Europejskiej 65,6 proc PKB) oraz Austrii (dług prawie 74 proc.
PKB), znalazłyby się na niej Słowacja i Słowenia, będące pod względem zadłużenia
wzorem dla całej strefy euro, a także kraje o najkrótszym stażu w tym
gronie.
Kto pomoże euro?
W swej niezbyt długiej historii strefa euro przeżywa drugi poważny kryzys.
Pierwszy miał miejsce tuż po wprowadzeniu wspólnej waluty. W 2000 r. jej kurs
spadł do 0,84 dolara. Wówczas doszło do wspólnej interwencji na rynku walutowym
Europejskiego Banku Centralnego, amerykańskiego Fed, Bank of Japan oraz banków
centralnych Kanady i Wielkiej Brytanii. Choć obecnie warunki są zupełnie inne
niż wówczas i problemy odmienne, przykład sprzed dziesięciu lat pokazuje, że w
kryzysowych momentach możliwa jest współpraca na znacznie większą skalę niż
tylko wewnątrzunijną. Czy byłaby realna obecnie i jaką mogłaby przybrać formę,
to już inna kwestia. Ale skoro dopuszcza się katastrofalny dla globalnych
finansów scenariusz rozpadu strefy euro, to nie ma powodu, by odrzucić
scenariusz globalnej pomocy w jej przetrwaniu. Trudno bowiem, nie przyjmując
spiskowych teorii dziejów, przypuszczać, by komukolwiek zależało na klęsce Unii
Europejskiej, wspólnej waluty i gigantycznym zamieszaniu na rynkach finansowych
i w globalnej gospodarce, jakie z tym musiałoby się wiązać.
Zamiast rekomendacji
Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak niegdyś słowa Miltona Friedmana,
zapowiadającego, że euro nie ma przed sobą żadnej przyszłości i nie przetrwa 10
lat, nie sprawdzą się czarne wizje współczesnych guru ekonomii i rynku.
Stawianie prognoz jest zajęciem dość bezpiecznym, przynajmniej dla
prognozującego. Gdyby na rynku znalazła się odpowiednia opcja lub produkt
strukturyzowany, postawiłbym 10 proc. swoich pieniędzy na scenariusz, że w ciągu
2-3 lat kurs euro dojdzie do 1 dolara i 20 proc.,
że w ciągu pięciu lat euro
będzie warte dwa dolary.
Roman Przasnyski
Główny Analityk Gold Finance
Powyższy tekst jest wyrazem osobistych opinii i poglądów autora i nie
powinien być traktowany jako rekomendacja do podejmowania jakichkolwiek decyzji
związanych
z opisywaną tematyką. Jakiekolwiek decyzje podjęte na podstawie
powyższego tekstu podejmowane są na własną
odpowiedzialność.