Gusta Cesarza

Stanisław Majcherczyk
opublikowano: 2004-09-24 00:00

Napoleon wielkim smakoszem może nie był, ale wino pijał regularnie. Początkowo zakochał się w czerwonych burgundach, w szczególności — Chambertin.

Może wybrał je tylko dlatego, iż w owym czasie uważano je za jedno z najlepszych. Ponoć leżące na północy regionu wzgórza miały idealne warunki do wzrostu Pinot Noir — kapryśnego i wybrednego szczepu winorośli. Inni szeptali, że cesarz pije tylko czerwone, by zapewnić sobie męskiego potomka...

Pod jadło

Burgunda władca wlewał w siebie regularnie przy posiłkach, schłodzonego i rozcieńczonego wodą. Było mu obojętne, jakie potrawy towarzyszą trunkowi. Ku przestrodze potomnych mówiono potem, że te niewyszukane nawyki mogły być przyczyną jego dolegliwości gastrycznych. Pożywiał się szybko i bezceremonialnie, wyjadając w czasie uczt z półmisków to, na co miał akurat ochotę. Przezorni przychodzili już najedzeni.

Nawet w czasie podboju Egiptu wielbłądy pracowicie targały przez pustynie skrzynie z ulubionym burgundem boga wojny. W czasie kampanii rosyjskiej forpoczty dostarczały skrzyneczki pożądanego trunku jeszcze przed przybyciem cesarza w miejsce dyslokacji. Trzeba się było jakoś rozgrzać... Niestety, te transporty stawały się często łupem Kozaków. Ale i takie incydenty zaopatrzenie przewidziało, więc imperatorowi burgunda nigdy nie zabrakło.

Niekorzystny rozwój sytuacji wojennej wpłynął na winne preferencje władcy. W podwodach przejętych po bitwie pod Waterloo ze zdziwieniem odkryto, że Napoleon najwięcej popijał Malagi i rumu. Może należało się trzymać Chambertina? Zaraz po zakończeniu wojny popyt w Anglii na napoleoński burgund był tak duży, że nierzadko nie można było sprostać zamówieniom. Niektórzy twierdzą, że dlatego iż — ze zrozumiałych względów — jako jedyny nie był poddawany przez francuskich handlarzy win machinacjom zwanym podówczas eufemistycznie „coupage”...

Mizeria

Nadeszły czasy banicji. Wiozący w 1815 roku Napoleona na wyspę Świętej Heleny HMS Northumberland na krótko zatrzymał się na Maderze. Rok 1792 był dla — popularnej wówczas — Madery szczególnie udany. Cesarz zwrócił się więc z prośbą o zezwolenie na zakup beki od Cossarta. Zgody udzielono. Angielski konsul w Funchal, Mr. Veith, pośredniczył w transakcji. Bekę wciągnięto na okręt. Już na pełnym morzu okazało się, że konsul nie otrzymał należnej zapłaty. Rwał sobie włosy z głowy, ale potem sprawę przemyślał i — jak angielski buldog — postanowił nie odpuścić. Wykazał dużo cierpliwości.

Cesarz tymczasem dotarł na wyspę i napisał do matki, by przysłała zaufanego francuskiego kucharza, który z nędznych, lokalnie dostępnych surowców mógłby coś wykrzesać. Z entuzjazmem zaoferował się do tej misji niejaki Chandelier, mówiąc że dla Cesarza pojedzie nawet do pełnej zbójców Nowej Zelandii. I ruszył w drogę — w towarzystwie dwóch kapelanów, lekarza i nowego szefa biura, pana Courrot. Gdy nudzili się w Anglii, oczekując na jakiś transport, odwiedził ich — przybyły ze Świętej Heleny — angielski kucharz imperatora. Doradzał zebranie ze sobą żeliwa, bez którego nie ma tam szansy na budowę rozsądnego pieca. Zalecał zakup maszyny do lodu. Wskazał też na przyprawy, których nie wolno zapomnieć. Żeliwo się przydało, ale maszyna do lodu od razu odmówiła posłuszeństwa. No i o wyszukanych deserach przyszło zapomnieć.

W piwniczce emigranta

Chandelier szybko się zorientował, że zaopatrzenie na wyspie okazało się raczej... frontowe. Warzyw praktycznie nie było, a te, co się ostały, albo szybko wysychały na słońcu, albo zżerały je niebywale rozmnożone szczury. O wołowinie nikt nie marzył — nie było trawy do wypasów. Próbował hodować kurczaki, indyki i gęsi — bez rezultatu. Można było złowić kuropatwy, bażanty, ale na nich położył łapę brytyjski gubernator wyspy, sir Hudson Lowe. Z rzadka posyłał Cesarzowi co gorsze sztuki... Imperator go nie lubił.

Importowana z Europy mąka była z reguły zjełczała, a ta, która docierała z Przylądka Dobrej Nadziei, trzeszczała w zębach nadmiarem piasku. Chleb towarzysze cesarza uznali za podły. O słodkowodnych rybach czy ostrygach nie było co marzyć. Sytuację ratowały trochę małe rybki, zwane „bonne femme” i cienkie, węgorzopodobne stwory zwane „aiguille”. Obficie natomiast rosły na wyspie banany, a wyrabiane z nich likiery były podobno znakomite. Ulubioną potrawą cesarza było fricassee de poulet au vin de champagne — problem w tym, że szampana było na wyspie jak na lekarstwo. I kosztował krocie. Na szczęście dobrze rosły chińskie świnie, a imperator lubił zarówno wieprzowe kotleciki, jak i wszelkiego rodzaju kiełbaski.

Napoleon przy posiłkach nie był pozbawiony towarzystwa. Jadał z generałem Montholon, który — z miłości do Cesarza — na ochotnika znosił niedogodności zesłania. Na stole pojawiały się najlepsze wina. Reszcie towarzystwa podawano inne trunki — głównie maderę, ale nie tę, która przypłynęła w wielkiej bece... Ta dojrzewała, oczekując na pełnoletność. Piwniczka cesarza była zresztą nieźle zaopatrzona. Spis butelek z czerwca 1816 roku wskazuje, że win z Bordeaux było 240, Graves — 60, Madery — 30, Tenerrife — 130 (musiały być wtedy dobre), szampana — 15. Było nawet 180 butelek piwa. Ale ani śladu po burgundzie!

Cierpliwy — wygrywa

Gdy wieść o śmierci cesarza dotarła do Europy, ożywił się w Funchal nieutulony w bólu — po stracie beki — Mr. Veith. Musiał gwałtownie domagać się zwrotu swej własności, bo beka powróciła na Maderę już w 1822 roku. Veith od razu ją opchnął za niezłe pieniądze Charlesowi Blandy, innemu znanemu producentowi madery. Jego syn John po kilkunastu latach ją zabutelkował i wypuścił na rynek pod nazwą Blandy Napoleon Madeirra. Zdobyła cały świat! Cossart, oryginalny producent trunku, był wściekły. I Chandelier źle na Świętej Helenie nie wyszedł. Jeszcze przed odjazdem zainkasował 10 tys. franków i dodatkowe 25 tys. zaraz po powrocie do Francji. Koszty podróży kucharza do ojczyzny wzięła na siebie brytyjska admiralicja.