Influencer na propsie

Anna DruśAnna Druś
opublikowano: 2017-06-29 22:00
zaktualizowano: 2017-06-29 15:44

Oto historia zawodowego narciarza informatyka, który 1,5 roku temu wymyślił start-up, dający mu teraz w pół roku niemal milion złotych przychodu. Branża? Nowe media. Kto? Bartłomiej Sibiga. Być może polski Mark Zuckerberg.

Jeśli nie jesteś dziewczyną w wieku 13-26 lat, prawdopodobnie nic ci nie mówią pseudonimy Vroobelek — Billie Sparow ani Adrianna z True Beauty is Internal. Być może ze zdumieniem przecierałbyś oczy, widząc, jaką widownię gromadzi nagrany przez którąś z nich filmik i niewiele zrozumiałbyś z używanych przez nie słów: prankować, propsować czy ogar.

Wystarczy jednak, że z najmłodszego języka polskiego przyswoisz sobie na początek terminy influencer i hajs (słowniczek na końcu), a powinieneś zrozumieć fenomen DDOB. Przyswoił je sobie 27-letni Bartłomiej Sibiga — do 2015 r. aktywny narciarz freeskiingu z tytułami mistrzowskimi na koncie, dziś przedstawiający się po prostu jako start-upowiec. Jego pomysł na biznes nazywa się Daily Dose of Beauty (ddob.com) i jest nowy na polskim rynku nowych mediów.

— Częściowo bazujemy na pomyśle Wykopu, bo na główną stronę automatycznie trafiają wpisy najchętniej czytane. Trochę jesteśmy generatorem treści, bo znajdują się u nas przekierowania do blogów i vlogów, trochę jesteśmy jak agencja influencerska, bo obsługujemy marki, tworząc dla nich kampanie reklamowe z udziałem influencerów. Trochę już jednak sami jesteśmy hiperinfluencerami i społecznością, z którą spora grupa ludzi się identyfikuje — mówi Bartłomiej Sibiga, zapytany o definicję stworzonego przez siebie biznesu.

Trudne słowo: influencer

Polska Wikipedia nie zna jeszcze słowa influencer, które jest żywcem wzięte z języka angielskiego i oznacza osobę wpływową (ang. influence: wpływ, oddziaływanie), potrafiącą swoją działalnością kształtować poglądy innych. W angielskiej Wikipedii słowo jest częścią pojęcia „influencer marketing”, definiowanego jako metoda promocji produktu, usługi lub marki z wykorzystaniem wpływowych osób, zwykle blogerów i vlogerów. O tym, czy ktoś stał się już influencerem, decyduje zwykle oglądalność jego kanału na YouTube lub bloga, liczba subskrybentów i zaangażowanie widzów albo czytelników widoczne w komentarzach w mediach społecznościowych lub na spotkaniach zwanych meet-upami. To właśnie ci YouTube’owi influencerzy zainspirowali Bartłomieja Sibigę do założenia biznesu.

— Byłem wtedy studentem informatyki, który w każdej możliwej przerwie od zajęć trenował zawodowo narciarstwo — wspomina. Ciągłe wyjazdy zagraniczne, treningi, często w niesprzyjającej pogodzie, które — mimo urlopowych terminów i wspaniałej przyrody — w rzeczywistości były ciężką, hartującą charakter pracą. Podczas jednego z takich wyjazdów nabawił się kontuzji — rzecz dość oczywista dla kogoś, kto na nartach freestylowych jeździł po poręczach schodów i skakał w górę, wykonując skomplikowane akrobacje. Tym razem jednak zerwał więzadło w kolanie. Rekonwalescencja wraz z długimi pobytami w szpitalach zajęła rok.

— Równolegle z tym zdarzeniem moja grupa sportowa wrzuciła na YouTube profesjonalnie przygotowany film, prezentujący nasze narciarskie możliwości. Miał profesjonalnego reżysera, świetne zdjęcia, super montaż, był dla nas niemal oskarową produkcją, którą można chwalić się przed wszystkimi. Ale nie zbierał wielkiej widowni, raczej oglądali go ludzie z branży, dając około 30 tys. wyświetleń. Mając podczas leżenia z kontuzją dużo czasu, oglądałem również inne treści na YT i wtedy trafiłem na modowe i makijażowe vlogerki, które — ku mojemu zdumieniu — potrafiły jednym filmem, nagranym i zmontowanym samodzielnie, na którym przez kilkanaście minut widać wyłącznie ich twarz, zgromadzić znacznie większą widownię niż nasz profesjonalny materiał. To mnie zafascynowało! — opowiada Bartłomiej Sibiga.

Początek za tysiąc dolarów

Wtedy wpadł na pomysł stworzenia dla tych vlogerek miejsca, które pomagałoby im trafić do szerszej publiczności i jednocześnie aranżować dopasowane do ich charakteru kampanie marketingowe, wykorzystujące reklamowo zdobywane przez nie zasięgi. Jako informatyk od razu przystąpił do realizacji pomysłu.

Działo się to latem 2015 r., kiedy z powodu kontuzji wciąż był unieruchomiony. Napisał cały mechanizm i pierwszą wersję strony Daily Dose of Beauty, a pierwszym „firmowym” wydatkiem było wykupienie za 1000 dolarów domeny ddob.com i opłacenie grafika, który zaprojektuje design serwisu. Nazwa miała nawiązywać do lifestylowego charakteru blogów i vlogów, które Bartłomiej Sibiga zamierzał przyciągnąć.

Jesienią 2015 r. przyglądał się, jak YouTuberzy i blogerzy przyjmą nową platformę i testował jej funkcjonalności. Wtedy też dołączył do niego pierwszy wspólnik, dzięki któremu start-up zyskał zastrzyki gotówki na bieżące finansowanie. Całość jednak prowadził wspólnie ze swoją dziewczyną Aleksandrą Szkiłądź. Zewnętrznego inwestora zaczęli szukać w styczniu 2016 r.

— Brałem udział w wielu spotkaniach, dostałem najróżniejsze oferty, bo na rynku jest mnóstwo funduszy i inwestorów, którzy chcą zainwestować w ciekawy biznes. Najbardziej interesująca wydała mi się oferta agencji AdNext, która nie zaoferowała gotówki, tylko swój dział sprzedaży i rozliczenie w przychodzie. Pozwoliło to nam i im na bieżąco sprawdzać, czy ten pomysł będzie działał — wspomina Bartłomiej Sibiga.

Oprócz profesjonalnego działu sprzedaży od AdNextu dostali również własny kąt w jej siedzibie.

Po kilku dniach udało im się zdobyć pierwszego klienta, który zlecił wyprodukowanie małej kampanii reklamowej, wspierającej rekrutację dla wyższej uczelni. Zrealizowali film we współpracy z pierwszymi ambasadorami DDOB, czyli vlogerami lub blogerami, którzy przy okazji opowiadania o swoich pomysłach na „co po maturze”, zrobili wywiady ze studentami tej uczelni.

Zaufaj YouTuberowi

Kształt tej pierwszej kampanii znakomicie obrazuje model, jaki wykorzystuje DDOB i inne spółki branży influencer marketingu. Reklamy tworzone we współpracy z influencerami różnią się znacząco od klasycznych reklam czy zwykłego product placementu stosowanego w filmach i programach telewizyjnych.

Dla vlogerów i reklamowanych marek liczy się przede wszystkim wiarygodność: vloger nie zareklamuje marki, której nie rozumie, która do niego nie pasuje, której nie używa, która nie współgra z jego poetyką i stylem. Nie zrobi tego również nachalnie i wprost. Dlatego ważne jest ich wzajemne dopasowanie. Bartłomiej Sibiga podaje przykład kampanii zrealizowanej dla sieci medycznej, reklamującej badania profilaktyczne w kierunku cukrzycy.

— Film promujący akcję zleciliśmy jednej z naszych ambasadorek, która przez pierwsze 10 minut opowiadała po prostu o swoich osobistych doświadczeniach z samoakceptacją, z odchudzaniem i dietą. Był bardzo przejmujący, bo wyczuwało się szczerość i autentyzm dziewczyny. Dopiero w 13. minucie padła nazwa marki i zaproszenie do wzięcia udziału w jej kampanii zapobiegającej cukrzycy. Klient początkowo protestował, bo nie rozumiał, który z widzów doczeka w ogóle do tej 13. minuty, ale w końcu przekonaliśmy go, a rezultat zaskoczył wielu. Film miał 200 tys. wyświetleń, 20 tys. przeklików na edukacyjny landing page [stronę klienta — red.], aż 85 proc. widzów oglądało go do końca. To świetny przykład, że należy zaufać YouTuberowi, bo on najlepiej zna swoich widzów — przekonuje Bartłomiej Sibiga.

Księgowa się załamała

Skoro realizacją wpisów i filmów zajmują się od początku do końca blogerzy, to co robi zespół DDOB? Zatrudnia 10 osób, tworzących trzy działy: strategii, realizacji i rozwoju. Na liście płac jest jednak kilka działów outsourcingujących usługi, m.in. IT, sprzedaż, blogerzy. — Księgowa się załamała, gdy na początku zobaczyła umowy o dzieło dla stu blogerów — żartuje Bartek Sibiga.

Dział strategii bierze na siebie kontakt z klientem, wysłuchanie jego oczekiwań i rozpisanie ich na kampanię zgodną z założonym budżetem. Kojarzeniem influencera z marką zajmuje się realizacja. Tu działają redaktorzy strony głównej, animatorzy od social mediów i od niedawna koordynatorzy uruchomionego w czerwcu 2017 r. studia DDOB, gdzie mogą przyjść wszyscy zarejestrowani w serwisie blogerzy i korzystać za darmo ze sprzętu i porad profesjonalistów od realizacji telewizyjnych. Ten pomysł ma uwydatniać społecznościowy charakter serwisu.

— Nie chcemy być tylko agencją teen-marketingową, ale również mentorem i przewodnikiem dla zaczynających przygodę z blogowaniem oraz społecznością, która łączy ich ze sobą. To, że na razie nam się udaje, widać choćby na organizowanych przez nas meet-upach i w codziennej dawce zachwytu w komentarzach naszych widzów i czytelników — przekonuje Bartek Sibiga.

Adresatami portalu są nastolatkowie i młodzi dorośli (13-26 lat), w większości (80 proc.) dziewczyny. Dominują wpisy i filmy poradnikowe z rejonu beauty, czyli wszelkie porady makijażowe, fryzurowe i modowe, nie brakuje też tematów fitness i zdrowej kuchni, podróży, savoir vivre’u i spraw towarzyskich ze środowiska YouTuberów. Rodzice nastolatek, którzy chcą nadążyć za zainteresowaniami swoich córek, znajdą tu kopalnię informacji o tym, co obchodzi to pokolenie. — Najwyżej „trendują się” włosy. Ilekroć któraś blogerka wrzuci coś o fryzurach, wpis zaraz osiąga wielką klikalność — przyznaje z uśmiechem Bartek Sibiga.

Dział rozwoju

Trzeci dział DDOB zajmuje się patrzeniem w przyszłość, bo Bartosz Sibiga wie, że w tej branży nie można stać w miejscu.

— Nie opracowaliśmy jednorazowo pomysłu, który będzie działał i przynosił dochody przez dziesięć następnych lat. Myślimy też o wyjściu z pomysłem za granicę, najpierw jednak musimy dopasować się do potrzeb rynków w innych krajach — mówi przedsiębiorca. W rozwój inwestują cały przychód, który jak na start-up może być uznany za imponujący. W pierwszym półroczu tego roku wyniósł 900 tys. zł, wszystko więc wskazuje na to, że rok 2017 zamkną mniej więcej 2 mln zł.

Myślą o stworzeniu tzw. MCN — Multi Channel Network, czyli sieci partnerskiej zrzeszającej twórców z reklamodawcami, interesują się również internetowymi kryptowalutami, które pozwalają twórcom wymieniać się różnymi zdobyczami. Wszystko to jednak pozostaje na razie w fazie pomysłów i testów.

Gdzie w tym wszystkim odnajduje się były sportowiec, który po wyleczeniu kontuzji zamiast na stok przyjeżdża do szklanego biurowca w centrum Warszawy?

— Doświadczenia z narciarstwem ukształtowały mój charakter, sprawiły, że teraz łatwiej znoszę pracę po 12 godzin na dobę, bez urlopów, wolnych sobót i niedziel. Gdy jednak chwila wolnego się zdarzy, wyjeżdżam na narty albo idę poskakać na trampolinach, gdzie najchętniej wykupiłbym całoroczny karnet — przyznaje Bartłomiej Sibiga. &

Słownik trudniejszych terminów

prankować — zrobić komuś kawał, nabrać kogoś (ang. prank — żart, psikus, kawał)

propsować — doceniać, chwalić, szanować, uznawać, respektować (ang. proper respekt — właściwy szacunek)

być na propsie — nadążać za trendami, być na bieżąco, być w modzie

ogar — skrót od „ogarnij się”, oznaczającego: powstrzymaj emocje, weź się w garść

ogarniać — rozumieć sprawę, być w czymś dobrym

hajs — pieniądze, kasa