W górę
Paweł Pawlikowski
Po odejściu Andrzeja Wajdy stał się najwybitniejszym polskim twórcą filmowym w kategorii zdobywania laurów międzynarodowych. Jego „Ida”, po wcześniejszym zebraniu wyróżnień krajowych, w grudniu 2014 r. otrzymała Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszego obrazu, a w marcu 2015 r. Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Obecnie tą samą ścieżką podąża „Zimna wojna”, która 15 grudnia 2018 r. statuetek europejskich otrzymała aż pięć — w tym za film roku, scenariusz i reżyserię oraz za kreację aktorską Joanny Kulig. 61-letni Paweł Pawlikowski w maju wygrał na festiwalu w Cannes kategorię reżyserską. Trudno powiedzieć, czy „Zimna wojna” ma szanse na Oscara 2019, bo to film bardzo europejski i konserwatywni członkowie akademii amerykańskiej mogą go po prostu nie zrozumieć. Charakterystyczna stała się reakcja rządzących krajem na sukcesy Pawła Pawlikowskiego — formalnie składają gratulacje, ale opóźnione i bardzo zdawkowe. „Ida” obozowi tzw. dobrej zmiany bardzo się nie podobała, wobec „Zimnej wojny” zachowuje on rezerwę. Generalnie ideologom obecnej władzy nie o takie promujące Polskę filmy chodzi, gdy opowiadają mrzonki o konieczności wyprodukowania zgodnych z ich widzeniem rzeczywistości obrazów o rozmachu hollywoodzkim.
Tomasz Stępień
Na ścieżce decyzyjnej, prowadzącej do zbudowania Baltic Pipe, prezes spółki Gaz-System znajduje się za Piotrem Naimskim, pełnomocnikiem rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, oraz Piotrem Woźniakiem, prezesem Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Ta strzałka docenia wkład operatora gazociągów przesyłowych, bo to Gaz-System w praktyce jest realizatorem ogromnego przedsięwzięcia. Baltic Pipe ma mieć długość 900 km, po zsumowaniu odcinków na lądzie i dnie morza. Rura przebiegnie przez terytoria Danii, Szwecji i Polski, a przesył gazu ma się rozpocząć w październiku 2022 r. Wobec szybkości budowy znacznie bardziej przepustowych gazociągów rosyjskich nie jest to tempo imponujące, ale trzymamy kciuki, żeby Gaz-Systemowi udało się dotrzymać harmonogramu.
W dół
Theresa May
Premier rządu Jej Królewskiej Mości od miesięcy prowadzi polityczną szamotaninę, której efektem jest całkowita niewiedza obywateli zarówno Zjednoczonego Królestwa, jak i całej Unii Europejskiej na temat warunków brexitu. Jedynym konkretem jest termin 29 marca 2019 r. Można zrozumieć, że premier znajduje się między młotem a kowadłem, ale przecież do objęcia stanowiska nikt jej nie przymuszał. Nagłe przesunięcie z 11 grudnia 2018 r. aż na 21 stycznia 2019 r. głosowania parlamentu nad wnioskiem rządu o zatwierdzenie umowy regulującej tryb unijno-brytyjskiego rozwodu to tylko odsunięcie klęski w czasie. Przecież w okresie świąteczno-noworocznym nic się nie zmieni. W głosowaniu nad wynegocjowaną umową można się spodziewać porażki Theresy May w Izbie Gmin różnicą nawet 100-150 głosów. Uzyskanie wotum zaufania w wewnętrznym głosowaniu partyjnym to sukces iluzoryczny. Świat biznesu po obu stronach kanału — zwanego Rękawem (La Manche) lub Angielskim — jest bardzo zaniepokojony niepewnością, bo u progu roku chciałby wiedzieć, na czym stoi. Każda wiadomość, nawet hiobowa o rozwodzie antagonistycznym, byłaby lepsza od jej braku.
Marek M.
W związku z postawieniem zarzutów twórcy handlowego imperium Marcpolu, które upadło w 2016 r., skracamy jego nazwisko i pomijamy zdjęcie. Każdy czytelnik i tak doskonale wie, o kogo chodzi — wszak Marek M. był bohaterem licznych tekstów w „Pulsie Biznesu”. Od dawna ich wydźwięk był jednobrzmiący, wystarczy przypomnieć kilka tytułów: „Wierzyciele Marcpolu zostaną na lodzie”, „Syndyk sprząta po Marcpolu”, „Komornik zapukał do M.” Okazało się, że Centralne Biuro Antykorupcyjne rozszerzyło portfolio przewin Marka M. o składanie propozycji korupcyjnych, dotyczących przejmowania nieruchomości w otoczeniu portu lotniczego w Modlinie. W innym wątku prokuratura uważa, że w procedurze upadłościowej Marek M. działał wyłącznie w celu osiągnięcia korzyści dla siebie i swojej rodziny, kosztem istotnego pokrzywdzenia wierzycieli. Wszystko to razem wieszczy marny koniec kariery zdobywcy różnych biznesowych statuetek i dyplomów.
Event roku:
Katowice poradziły sobie z globalną zbiórką
Katowicka24. Konferencja Stron Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu (COP24), połączona z 14. Spotkaniem Stron Protokołu z Kioto (CMP14) oraz kontynuowaną 1. Konferencją Sygnatariuszy Porozumienia Paryskiego (CMA1), była przedsięwzięciem ogromnym. Liczba uczestników i gości przekroczyła 21,5 tys., chociaż Organizacja Narodów Zjednoczonych (ONZ) spodziewała się nawet 30 tys. Międzynarodowe Centrum Kongresowe (MCK), tworzące całość z halą Spodek, zostało rozbudowane o zespół pawilonów tymczasowych. Organizowane przez ONZ coroczne COP (Conferences of the Parties) na pewno nie są wydarzeniami, po organizację których ustawiają się kolejki chętnych. Odwrotnie — ONZ oddycha z ulgą, gdy zgłosi się chętny do poniesienia niemałych wydatków budżetowych. W takich okolicznościach nawet trudno się dziwić, że światowa zbiórka przyjaciół klimatu (przynajmniej tak się pozycjonujących) trafiła do Polski już trzeci raz. Premierowy COP14 w 2008 r. odbył się w halach Międzynarodowych Targów Poznańskich, COP19 w 2013 r. przyjął Stadion Narodowy w Warszawie. COP24 traktowany był jako kontynuacja COP21 z Paryża 2015. Brakowało ustaleń wykonawczych, które ostatecznie przyjęto 15 grudnia 2018 r. w tzw. pakiecie katowickim. Trwający od 2 grudnia szczyt tradycyjnie został o dobę przedłużony, ponieważ trwały spory o szczegóły. Kompromis w drażliwych kwestiach został zredagowany tak ogólnikowo, że wszyscy mogli się podpisać. Główny problem ludzkości, kto ma zapłacić za realne przeciwdziałanie postępującemu ociepleniu klimatu, pozostał nierozstrzygnięty.
Porażka:
Kolejne uderzenie w polskich przedsiębiorców
Rząd PiS poniósł w branżowej Radzie Unii Europejskiej kolejną porażkę, dotkliwie uderzającą w interesy naszych przedsiębiorców. Minister Elżbieta Rafalska wcześniej zaliczyła klęskę w sprawie dyrektywy o pracownikach delegowanych, obecnie zaś minister Andrzej Adamczyk analogiczną w sprawie szczegółowych uregulowań dla branży transportowej. Rada UE ds. Transportu, Telekomunikacji i Energii (TTE) poparła przepisy narzucające obowiązki, o których przegrany minister powiedział, że są „niestety, nie do przyjęcia”. Niestety, oczywiście zostaną przyjęte, chociaż procedura uzgodnieniowa z Parlamentem Europejskim trochę potrwa. PiS znowu potwierdziło, że jego zdolności koalicyjne w UE są niemal zerowe. Dla zmontowania tzw. mniejszości blokującej jakieś niekorzystne przepisy konieczne jest zebranie ponad 45 proc. państw (czyli 13), skupiających ponad 35 proc. ludności. Grupka niepopierająca dyrektywy transportowej okazała się zdecydowanie za mała. Rządy m.in. Czech i Słowacji były jak najbardziej za, czyli znowu pękła fikcja solidarności Grupy Wyszehradzkiej. W opinii polskich przewoźników, nowe regulacje negatywnie odbiją się nie tylko na ich branży. Dyrektywa służy przede wszystkim ochronie rynków unijnych potentatów, prowadząc do wyrównania w górę kosztów przewozów, a tym samym wytrącając naszym firmom z ręki najmocniejszą broń — konkurencyjność cenową.
