Dale Stephens ma 21 lat. Jest mówcą, autorem, "edukacyjnym aktywistą" i stypendystą Petera Thiela, miliardera i szalonego inwestora, który kiedyś uwierzył w Facebooka. Stephens twierdzi, że mówi i pisze, bo młodzi ludzie wydają za dużo pieniędzy na uczelnie, a za mało uczą się samodzielnie.

W tym tygodniu wydawnictwo Preigee/Penguin opublikowało pierwszą książkę Stephensa zatytułowaną "Hacking Your Education".
Inwestycje w siebie
Jak "hakowanie wykształcenia" wygląda w praktyce? W eseju na łamach dziennika "The Wall Street Journal" Stephens wziął na warsztat studia MBA, które w powszechnej opinii otwierają drogę do wielkiego biznesu i wielkich zarobków. Stephens radzi, by nie wydawać wielkich pieniędzy na dwuletni program, nawet na tak prestiżowej uczelni jak Harvard, ale zainwestować tę kasę bezpośrednio w siebie.
Pierwszym krokiem jest wybór właściwej branży i miejsca. Jeśli jest to film, to pora przenieść się do Los Angeles, jeśli technologie to do San Francisco itd. Następnie Stephens bierze się za rozpakowywanie zawartości każdego kursu MBA, w którym najważniejsze są treści edukacyjne i możliwość nawiązania kontaktów. Według autora najlepsze jest przejście do trybu online i korzystanie z wykładów umieszczanych np. na OpenCourseWare i Coursera.
A sieć kontaktów? Stephens uważa, że znalezienie i budowanie sieci może okazać się bardziej wartościowe niż MBA. Podkreśla, że sieć musi być oparta na relacjach i zaufaniu budowanych systematycznie i długofalowo.
Warto też rozważyć inwestowanie w twarde umiejętności takie jak programowanie. Dev Bootcamp, czyli 10-tygodniowe szkolenie z programowania kosztuje ponad 12 tys., a w poprzednim roku - jak podaje Stephens - aż 88 proc. absolwentów miało oferty pracy ze średnią pensją początkową 79 tys. USD. Według portalu Payscale.com średnie początkowe zarobki absolwentów MBA z doświadczeniem mniejszym niż rok wynosiły ponad 46 tys.
Rozwścieczone pokolenie
Książka Stephensa i jego argumenty za tym, żeby w nowych czasach niekonwencjonalnie traktować naukę, wręcz hakować edukację, trafiają teraz na podatny grunt. Studenci zadłużają się na potęgę, by zdobyć dyplomy, a pracy dla młodych i tak często nie ma. Ten sam problem jest w USA, w całej Europie, a także w Polsce.
To jedna strona, a druga? Dyplom MBA zostaje jednak jako inwestycja na całe życie. Poza tym zbitka "dobra szkoła-ceniony dyplom" prawie zawsze gwarantuje posadę. Zerkając do klasy z 2012 roku, mniej niż 5 proc. absolwentów studiów MBA na Harvardzie nie miało zatrudnienia w trzy miesiące po ukończeniu programu. Studia studiom jednak nierówne, bo na mniej prestiżowym University of Southern California bez pracy pozostało 23 proc. absolwentów MBA.
Kasa, kasa, kasa
Program MBA na takiej uczelni jak Harvard gwarantuje więc pracę. Słynna szkoła wygrywa rankingi, ale tania nie jest. W najnowszym zestawieniu dziennika "Financial Times" na pierwszym miejscu jest właśnie Harvard, który wyprzedza Stanford i University of Pennsylvania. Najdroższy z tej trójki jest Stanford, na którym za studia MBA trzeba zapłacić ponad 194 tys. USD. Na Harvardzie program kosztuje ponad 187 tys., a na trzeciej uczelni prawie 181 tys.
W pierwszej dziesiątce jest kilka europejskich lokalizacji. Czwarte miejsce zajmuje London Business School (niespełna 161 tys. USD), szóste jest francusko-singapurskie Insead (prawie 154 tys.), a siódme Iese Business School (146 tys.).
Polskie wrażenia
- Respektuję poglądy innych ludzi i nie zamierzam wdawać się w polemikę z autorem tego tekstu. Ja osobiście nie zamieniłbym tych dwóch lat na Harvard Business School za żadne skarby świata - mówi o eseju Stephensa Krzysztof Daniewski, prezes Harvard Club of Poland, który organizuje pod patronatem prezydenta RP konkurs "Droga na Harvard". - Mam nadzieje iż coraz więcej naszych rodaków zdecyduje się ubiegać o Harvard MBA - dodaje.
A ilu Polaków ma taki dyplom? Według Daniewskiego tytuł zdobyło do tej pory 30 obywateli Polski i zapewne 10-20 Polaków, którzy mają obywatelstwa innych krajów.
Dale Stephens radzi by wejść w buty swojego przyszłego szefa i wyobrazić sobie kogo będzie chciał zatrudnić: czy kandydata, który w dwa lata zbudował dochodowy biznes, czy takiego, który siedział na wykładach i zdobył dyplom?
Na to pytanie nie ma jednak uniwersalnej odpowiedzi. Dochodowy biznes to nie "bułka z masłem".