Formułkę: „Kto z pań posłanek i panów posłów jest za przyjęciem (odrzuceniem, kto wstrzymuje się od głosu) ustawy (poprawki), zechce podnieść rękę i nacisnąć przycisk” marszałek powtarza podczas każdego posiedzenia Sejmu.
Sam gest uniesienia ręki podczas głosowań plenarnych ma znaczenie niemal symboliczne. Wielu posłów nawet go nie wykonuje, liczy się elektronika i wydruk — sprawdzian bezbłędny, jeśli uznawać uczciwość posłów za pewną. Ale ręka w górze to nadal jedyny sposób głosowania w komisjach. Ilu posłów zdaje sobie sprawę, że — podnosząc rękę — oddają hołd najstarszej demokracji świata?
Właśnie bowiem tak — i tylko tak — głosowali w Atenach obywatele podczas obrad ekklezji, zgromadzenia ludowego; podniesienie rąk zwało się chejrotonia. Uczestniczyć w zgromadzeniu mógł każdy wolny mężczyzna, decydując tam bezpośrednio o najważniejszych sprawach państwa. Systemu reprezentacyjnego, to znaczy wyborów przedstawicieli ogółu obywateli, starożytność nie znała. Stąd wynikały oczywiste trudności techniczne. Szacuje się, że liczba uprawnionych do udziału w obradach ekklezji mogła sięgać nawet 30 tysięcy. Przyjmijmy, że przeciętnie tylko połowa fatygowała się na obrady: jak liczyć głosy?! Robiło to dziewięciu przewodniczących, „proedroj”. Przypuszcza się, że zazwyczaj poprzestawano na stwierdzeniu przewagi optycznej; nie uwzględniano wstrzymujących się. Gdyby upierano się, by liczyć dokładnie, pomyłki byłyby nieuniknione. Wystarczy przypomnieć, że w naszym Sejmie, w komisjach mających przeciętnie po 20 członków, głosowanie przez podniesienie rąk trzeba niekiedy powtarzać... Gdy chodzi o tłumy, pomyłki są statystycznie nie do uniknięcia. Obywatel ateński mógł żądać powtórnego głosowania, jeśli powziął wątpliwości, z tego wszakże prawa korzystano rzadko. Tylko wyjątkowo stosowano głosowanie tajne, przez wrzucanie do urn kamyków, a raczej krążków z brązu.
System był dziwaczny, miał jednak zalety. Nikt nie mógł głosować „na dwie ręce” (choć kto wie — jeśli przewodniczący był krótkowidzem, a sąsiedzi udawali, że wszystko w porządku?). Trudno też było obwiniać kogokolwiek o przekupstwo; czyż bowiem nie wolno mi głosować, jak uznaję za słuszne?
Zgromadzenie nie tylko uchwalało ustawy różnego rodzaju, ale też dokonywało wyboru pewnych urzędników — jawnie, przez podniesienie rąk. Większość wszakże urzędów obsadzano drogą losowania spośród kandydatów, przedstawianych przez gminy i okręgi. Uważano taki system za najbardziej demokratyczny. Słusznie. Można by i dziś stosować go w Sejmie w niektórych przypadkach. Przecież poseł wyznaczony np. do komisji specjalnej przez los, uważałby się raczej za związanego nie ze swoim ugrupowaniem politycznym, lecz tylko ze sprawą; chciałby zasłużyć na opinię dociekliwego, ale i całkowicie obiektywnego, od tego bowiem mogłaby zależeć jego dalsza kariera. Przy systemie obecnym, jak widać gołym okiem, członkowie komisji pracują głównie w interesie swoich partii, bo one ich wyznaczyły. Oczywiście, wskutek losowania do komisji mogłyby trafić osoby nieprzygotowane lub zdecydowanie stronnicze. Ale czy takich nie ma i teraz?
W każdym razie nie osądzajmy Ateńczyków zbyt surowo. Ich ustrój — sprzed 2,5 tysiąca lat! — okazuje się bardzo skomplikowany, ale też przemyślanie demokratyczny. A tam, gdzie w grę wchodziła nie polityka, lecz sprawy rzeczywiście poważne, bo majątkowe i osobiste, nie wystarczała im chejrotonia i optyczne obliczanie głosów. Myślę o trybunałach sądowych.
Wyłaniano je drogą losowania wśród sprawdzonych obywateli; miały po kilkuset członków, którzy składali przysięgę, a codziennie byli przydzielani do innego zespołu. Po to, by uniemożliwić nawet próbę przekupstwa. Głosowali zaś sędziowie, wrzucając do urny krążki z brązu; niegdyś były to kamyki. Jeśli w przypadku pewnych spraw liczba głosów skazujących i uniewinniających była przypadkowo równa, dorzucano tzw. kamyk Ateny — zawsze za oskarżonym.
Poza chejrotonią jeszcze jedną instytucję zapewne nieświadomie przejęliśmy od Ateńczyków. Przez prawie wiek praktykowali oni niemal corocznie ostracyzm: na glinianej skorupce — to był najtańszy materiał — każdy obywatel mógł wypisać imię człowieka, który wydawał mu się z jakichkolwiek względów podejrzany politycznie; musiało się zebrać co najmniej 6000 głosujących raz do roku i ten, kogo wpisywano najczęściej, szedł na wygnanie na lat 10, nie tracąc majątku — chodziło tylko o to, by go na taki okres usunąć z życia publicznego. Los taki dotknął najsławniejszych — m.in. Arystydesa czy Temistoklesa.
A czymże jest lustracja, grożąca utratą prawa do piastowania przez lat 10 niektórych urzędów? Zapewne nie trzeba będzie (bo badani wymrą), czekać tak długo, jak to było w Atenach, na zniesienie naszego ostracyzmu. Moglibyśmy natomiast już zastosować pewne prawo, co prawda nie ateńskie, lecz z innego miasta greckiego o ustroju demokratycznym: Kto świadomie fałszywie oskarżył lub pomówił współobywatela, co sąd wykazał, ma przez czas określony pojawiać się publicznie w wieńcu tamaryszkowym, aby każdy wiedział — oto kłamca i oszczerca!