Co gorsza, rada jest sparaliżowana wewnętrznym konfliktem, który uniemożliwia jej wypełnianie takich obowiązków, jak uzupełnienie rady nadzorczej Polskiego Radia. Jest za to bardzo aktywna w wydawaniu oświadczeń w obronie abonamentu, czy piętnowaniu wtykania flagi narodowej w psią kupę w programach telewizyjnych. To poziom konsensusu, do jakiego zdolna jest obecnie ta instytucja. I tyle byłoby na temat ładu medialnego.
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przez minione piętnastolecie trochę
się zużyła. Ciągle w ogniu politycznych sporów nie zauważyła zmieniającego się
otoczenia medialnego, które miała współkształtować. Paradoksalnie rada
stosunkowo nieźle przetrwała okres budzący największe kontrowersje — czyli
rozdziału częstotliwości — w praktyce rozdania kart na rynku. Nie obyło się
wówczas bez politycznych nacisków — by przypomnieć odwołanie przez prezydenta
Lecha Wałęsę ówczesnego przewodniczącego KRRiT Marka Markiewicza (bezprawnie,
ale skutecznie — jak orzekł Trybunał Konstytucyjny). Już wówczas do rady
trafiali politycy, ale przynajmniej wszystkie ważniejsze poglądy były w radzie
reprezentowane, a jej członkowie zachowali niekiedy niezależność od politycznych
dysponentów. Dziś to już historia.
Kolejne składy KRRiT, pozbawionej jedynego narzędzia władzy, jakie miała — dzielenia częstotliwości — pogrążały się w politycznych wojnach podjazdowych. Z reguły podczas ustalania składów władz publicznych mediów. Dziś dyskusje o roli krajowej rady koncentrują się na problemie, jak zmienić ustawę, by w Radzie obsadzić/ocalić (niepotrzebne skreślić) swoich ludzi. Nikt nie mówi o tym, czym ci swoi ludzie mają się zajmować — poza oczywiście tropieniem obrazy jakichkolwiek uczuć w audycjach. Mogliby oczywiście pochylić się z troską nad cyfryzacją, misją publicznych mediów czy technologiczną rewolucją (np., czy telewizja w komórce to jeszcze telewizja). Ale po co? Chodzi wszak tylko o parę nieźle płatnych etatów.