W czwartek, 11 września, przed Ministerstwem Rolnictwa i Rozwoju Wsi staną pracownicy ze spółek rolno-spożywczych, m.in. Goodvalley i Top Farms. Na ulice wyciągnęła ich decyzja ministra rolnictwa Stefana Krajewskiego, który w ubiegły piątek ogłosił wstrzymanie i unieważnienie przetargów na dzierżawę wszystkich Ośrodków Produkcji Rolniczej i zapowiedział przekazanie ich spółkom skarbu państwa lub instytutom naukowym. Zapowiedzi ministra są jednak bardzo ogólne – bez szczegółów co do warunków czy harmonogramu przejęcia.
To nie pierwszy protest w tej sprawie. Wcześniej związkowcy domagali się dialogu 24 kwietnia i 5 sierpnia.
Inwestycje w zawieszeniu
Grzegorz Brodziak, prezes Goodvalley Agro, wskazuje, że firma będzie musiała zweryfikować plan inwestycji wart 280 mln zł. Goodvalley Agro to jeden z największych hodowców trzody chlewnej w kraju, który w ubiegłym roku ze sprzedaży żywca wygenerował ponad 0,5 mld zł przychodów. Wchodzi w skład dużej duńskiej grupy rolniczej. W Polsce użytkuje ponad 12 tys. ha upraw.
Zarząd spółki przez kilka lat wstrzymywał się z dużymi wydatkami, czekając na poprawę koniunktury na rynku i rozstrzygnięcia dotyczące przetargów. Dopiero w 2024 r., po wypracowaniu wstępnego kompromisu z resortem rolnictwa, firma zaplanowała na lata 2025–27 modernizację budynków, rozwój produkcji zwierzęcej i budowę biometanowni.
— Byliśmy gotowi ruszyć pod warunkiem, że przetargi się odbędą i zostaniemy w ramach tych procesów wyłonieni jako dzierżawca na kolejny okres. Ostatnia decyzja ministra stawia wszystko pod znakiem zapytania. To uderzenie w nasze długofalowe plany — mówi Grzegorz Brodziak.
Zagrożone jego zdaniem są nie tylko przyszłe inwestycje, ale też setki miejsc pracy w firmie oraz kolejne setki w jej otoczeniu gospodarczym, co istotne — na terenach wiejskich, gdzie niegdyś działały PGR-y, a rynek pracy nie oferuje wielu możliwości. Co więcej, jeśli decyzja ministra zostanie utrzymana, to - według prezesa Goodvalley Agro - stada trzody warte 35 mln zł zostaną zlikwidowane, a powiązana z nimi pozostała część produkcji zwierzęcej, roślinnej i energii odnawialnej zostanie poważnie zakłócona.
— Bez gwarancji wykupu musimy zacząć redukcję stad, by zgodnie z przepisami w lutym i marcu zdać fermy. W grze jest około 50 proc. naszej produkcji zbożowej i 40 proc. trzody – 8 tys. macior w stadzie podstawowym, około 270 tys. tuczników rocznie oraz 3 tys. ha gruntów kluczowych dla bazy paszowej i zagospodarowania nawozów organicznych — wylicza prezes Goodvalley Agro.
Spółka ma też osiem biogazowni. W wyniku decyzji ministra utraci dwie z nich zlokalizowane na dzierżawionych gruntach. Pozostałe utracą dostęp do dużej części surowca. Jedna z biogazowni zaopatruje w ciepło nie tylko firmę, ale też kilkadziesiąt mieszkań, szkołę, świetlicę i remizę strażacką w miejscowości Nacław na Pomorzu Zachodnim.
Cios w branżę
Ewentualna redukcja produkcji Goodvalley to kolejny cios dla branży mięsnej. Polska hodowla trzody od dwóch dekad przeżywa zapaść – w 2004 r. w krajowych chlewniach było ponad 18 mln świń, dziś zostało niespełna 9 mln. Każdy kolejny ubytek setek tysięcy sztuk oznacza większą zależność od importu.
Brak stabilnych zasad dzierżawy może też osłabić atrakcyjność Polski dla zagranicznych inwestorów rolno-spożywczych.
— To złamanie zasady ciągłości prawa i zaufania do państwa. Takie decyzje nie brzmią dobrze w kontekście współpracy z kapitałem zagranicznym — tłumaczy Grzegorz Brodziak.
Plan B nie istnieje
Inaczej sprawę widzą przeciwnicy wielkich ferm. Wskazują, że dominacja dużych podmiotów ogranicza dostęp rolników indywidualnych do ziemi, utrwala niekorzystną strukturę agrarną i pogłębia marginalizację mniejszych gospodarstw. Krytycy podnoszą też kwestie środowiskowe – obawy o jakość wód gruntowych i uciążliwości zapachowe – oraz społeczne związane z koncentracją produkcji w rękach zagranicznego kapitału. Ich zdaniem decyzja ministra to krok w stronę bardziej zrównoważonego rolnictwa, w którym większą rolę odgrywają gospodarstwa rodzinne.
Prezes Goodvalley Agro przyznaje, że dla jego firmy plan B praktycznie nie istnieje. Rynek ferm jest wąski, zakup porównywalnego obiektu nierealny, a budowa nowych to proces wieloletni, wymagający przejścia przez żmudne i długotrwałe procedury administracyjne.
— W naturze mam dążenie do kompromisu. Zapraszamy pana ministra do naszych gospodarstw, by zobaczył skutki decyzji na miejscu. Liczę, że racjonalne rozwiązanie, nad którym pracowaliśmy od lat, jeszcze wróci na stół. Nasi pracownicy, samorządowcy i otoczenie społeczne wciąż wierzą i mają nadzieję, że nie jest za późno, by wypracować rozwiązanie rzeczywiście uwzględniające interesy wszystkich stron — mówi Grzegorz Brodziak.
Polacy w badaniach chętnie podkreślają przywiązanie do krajowej żywności – aż 79 proc. konsumentów deklaruje, że stara się kupować produkty wyprodukowane w Polsce, a pochodzenie jedzenia ma dla nich istotne znaczenie. Równocześnie jednak lokalne społeczności coraz częściej blokują rozwój gospodarstw rolnych. Z ankiety Gobarto przeprowadzonej wśród ponad 500 hodowców świń wynika, że 21 proc. z nich uznaje protesty sąsiadów za największą przeszkodę w inwestowaniu. Obawy dotyczą zwykle uciążliwości zapachowych, większego ruchu samochodowego czy wpływu ferm na krajobraz. Problem w tym, że wstrzymywane inwestycje to w większości projekty spełniające rygorystyczne normy środowiskowe i bioasekuracyjne, a jeden formalny sprzeciw potrafi zatrzymać całą inwestycję.
Skutki są wymierne. Według danych ARiMR tylko w pierwszym półroczu 2025 w Polsce zlikwidowano 2,7 tys. stad trzody. W praktyce każda zablokowana chlewnia oznacza też realny ubytek w krajowej podaży żywności. Przykładowa inwestycja w budynek inwentarski na 2 tys. tuczników mogłaby rocznie dostarczyć ponad 550 ton mięsa wieprzowego – tyle, ile potrzebuje średniej wielkości miasto. Zablokowanie takiej inwestycji sprawia, że zapotrzebowanie konsumentów zaspokaja import.
To coraz wyraźniejszy trend. Polska hodowla trzody od lat się kurczy, a miejsce krajowych producentów zajmują dostawcy zagraniczni. W 2024 r. do Polski sprowadzono ponad 8,4 mln świń.