Komentarz Jacka Zalewskiego: Może przydałby się następca prezydenta

Jacek Zalewski
opublikowano: 2008-05-07 07:41

W programie rozpoczynającego się dzisiaj posiedzenia Sejmu znajdują się tak ważne tematy jak coroczna debata o polskiej polityce zagranicznej oraz nowelizacja Konstytucji RP.

Kwestie konstytucyjne niby dotyczą innego wątku — ograniczenia immunitetu oraz uniemożliwienia kandydowania do parlamentu osobom skazanym — ale przebiją się również w debacie zagranicznej. Wszak od kilku miesięcy trwa w Polsce nieustająca konfrontacja kompetencyjna, a głowa państwa i rząd czytają konstytucyjne przepisy jak im wygodniej. Lada dzień ponownie rozgorzeje spór o ustawę kompetencyjną, towarzyszącą ratyfikacji traktatu z Lizbony.


Wizyta następcy tronu hiszpańskiego — którego imiona i nazwiska oraz tytuły podajemy w podpisie pod zdjęciem — niespodziewanie zainspirowała mnie do zgłoszenia propozycji poprawki konstytucyjnej, która uspokoiłaby rywalizację na szczytach władzy. Otóż przydałby się nam oficjalny... następca prezydenta. Wyraźnie podkreślam, że nie chodzi o wiceprezydenta, bo awaryjny zastępca głowy państwa przecież jest, a nawet dwóch — to marszałkowie Sejmu i Senatu.


Następca nie tylko rozwiązałby problem protokołowi dyplomatycznemu, którego zasady w takich razach, jak wczoraj, trzeba naginać — równa naszej głowie państwa okazuje się przyszła głowa innego państwa, obecnie mająca uprawnienia jedynie do robienia dobrego wrażenia. Ale bardziej chodzi o praktykę polityczną. Spójrzmy na Rosję — w jakiej propagandowej harmonii przebiega tam przekazanie władzy na Kremlu. Dmitrij Miedwiediew najpierw został namaszczony, potem terminował jako elekt, a dzisiaj zostanie oficjalnie prezydentem Federacji Rosyjskiej, czyli drugą osobą w państwie. Tabliczkę z numerem jeden premier Władimir Putin zabiera ze sobą do moskiewskiego Białego Domu.


W naszych warunkach szorstkiej kohabitacji byłoby to strasznie trudne, ale gdyby obwieszczono — na podstawie sondaży — że, powiedzmy, oficjalnym następcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest premier Donald Tusk, to uniknęlibyśmy wielu prestiżowych przepychanek. Konstrukcja prawna instytucji następcy musiałaby, inaczej niż w monarchii, określać datę. I to jest, przyznaję, najsłabszy punkt pomysłu. Z punktu widzenia następcy optymalnym terminem wymiany byłby rok 2010, podczas gdy sam przewidziany do zastąpienia czuje się na siłach trwać aż do roku 2015 — właśnie oznajmił, że nie widzi żadnego powodu, dla którego nie miałby starać się o reelekcję.

Jacek Zalewski, [email protected]