Postawa Komisji Europejskiej (KE) wobec akcesji Bułgarii i Rumunii jest kwintesencją unijnego stylu podejmowania decyzji. Przymierzanie, kluczenie, a potem, gdy nadchodzi termin, rozstrzyganie w pięć minut. Sygnały nadane z Brukseli przedwczoraj oznaczały, że ocena stanu przygotowań obu państw jest negatywna i roczne odłożenie ich przyjęcia wydaje się pewne. Wczoraj jednak, w oficjalnych raportach, KE przedłużyła Bułgarom i Rumunom nadzieje na dotrzymanie terminu 1 stycznia 2007 r., pod warunkiem usunięcia braków — co ocenione zostanie w październiku.
W traktacie rozszerzeniowym obaj bałkańscy kandydaci potraktowani zostali fakultatywnie: terminem ich przystąpienia do UE w zasadzie jest rok 2007, ale z góry założono możliwość rocznego poślizgu. Notabene KE tylko rekomenduje, a rozstrzyga i tak szczyt szefów państw i rządów, czyli Rada Europejska. Powszechnie spodziewano się, że — niezależnie od wydźwięku raportów KE — za miesiąc w Brukseli unijni przywódcy coś zdecydują. Nic z tego, bo jeśli dodatkowa rekomendacja ma zostać sporządzona w październiku, to ewentualnie zdecyduje dopiero kolejny szczyt w połowie grudnia. Dla daty 1 stycznia 2007 r. to chyba trochę późno...
Formalnie akcesja obu państw traktowana jest odrębnie, jednak wydaje się niewyobrażalne, aby jedno z nich przywitało unijnymi flagami rok 2007, a drugie — 2008. Bułgaria i Rumunia z naturalnych powodów jadą na jednym unijnym wózku — chociaż wygląda na to, iż nie osiągają efektu synergii.