Koniec dominacji ekonomii nad polityką. Europa szuka dla siebie miejsca

Ignacy MorawskiIgnacy Morawski
opublikowano: 2025-10-19 13:53

Unia Europejska jest ściśnięta jak w imadle przez asertywną postawę USA i Chin. Próba większej integracji spala na panewce. Może lepiej więc pójść w innym kierunku.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Uczestniczyłem kilka dni temu w dyskusji na temat przyszłości polskiej i europejskiej gospodarki. Jeden z dyplomatów wyraził bardzo pesymistyczną wizję przyszłości Europy: „Unia outsourcowała swoje bezpieczeństwo do Ameryki, źródła taniej energii do Rosji, a taniej siły roboczej do Chin. Teraz to wszystko znika, a my jesteśmy bezbronni”.

Rzeczywiście Amerykanie są mniej chętni do zapewniania Europie bezpieczeństwa i dużego rynku zbytu, Chińczycy chcą dostarczać coraz więcej zaawansowanych towarów, które uderzają w interesy europejskiego przemysłu, a źródeł taniej energii jest coraz mniej. Europa jest wciśnięta w starcie mocarstw jak w imadło. I nie ma instrumentów szybkiego reagowania.

Głębsza integracja w praktyce niemożliwa

Jedyna odpowiedź jaką na to wyzwanie mają europejscy politycy głównego nurtu to: więcej integracji, trzymania się razem, budowania wspólnego rynku i frontu wobec USA i Chin. Kłopot polega na tym, że jest to kierunek atrakcyjny teoretycznie, a niemożliwy do realizacji w praktyce. A może nawet niepożądany w obecnych warunkach. Alternatywny natomiast brak.

Dobrym przykładem jest unia bankowa, która miała stworzyć jeden duży europejski rynek bankowy, uwalniając kapitał instytucji na duże inwestycje. Zwolennikiem takiego rozwiązania są Niemcy. Były kanclerz Olaf Scholz mówił nawet, że dokończenie unii bankowej to priorytet polityki Niemiec. Obecny kanclerz Friedrich Merz mówi dziś dużo o unii rynków kapitałowych, czyli bliźniaczym projekcie dotyczącym giełd. Tymczasem gdy włoski UniCredit chciał przejąć niemiecki Commerzbank, wszyscy najważniejsi niemieccy politycy rzucili się do blokowania transakcji. Merz jest zdecydowanym jej przeciwnikiem, mówi o niej jako o zagrożeniu dla gospodarki i finansowania średnich niemieckich firm.

I tak to się w Europie toczy. Wszyscy głośno mówią o potrzebnie trzymania się razem, a gdy dochodzi do faktycznych decyzji górę biorą narodowe interesy. Możliwe, że największy dziś problem Unii nie jest natury ekonomicznej, może nawet nie politycznej, ale narracyjnej. Opowieść o Europie, której trzymają się rządzący, zupełnie nie przystaje do tego, co dzieje się w rzeczywistości.

Europa ma dwie drogi

Z tego punktu widzenia możliwe są dwie ścieżki. Pierwsza to próba zmiany rzeczywistości. To stopniowe i cierpliwe przełamywanie wewnętrznych oporów, budowanie coraz głębszego wspólnego rynku i poszerzanie obszarów integracji – na przykład na kwestie obronne. To jest kierunek, który realizuje Komisja Europejska i który przynajmniej oficjalnie popierają największe kraje, środowiska eksperckie i biznesowe działające w Brukseli.

Najczęstszym argumentem przytaczanym na obronę tego kierunku jest to, że rynek europejski jest wciąż poszatkowany regulacjami tak, jakby działały na nim potężne cła. Międzynarodowy Fundusz Walutowy policzył jakiś czas temu, że różnice regulacyjne między krajami UE są ekwiwalentem 40-procentowej stawki celnej na towary i 100-procentowej stawki celnej na usługi. To zdaniem Mario Draghiego, włoskiego ekonomisty i autora słynnego raportu z 2024 r. na temat konkurencyjności europejskiej gospodarki, jest najważniejsza przeszkoda blokująca szybszy wzrost gospodarczy UE. A tym samym też jej możliwości technologiczne i militarne.

Druga ścieżka to próba zmiany narracji w obliczu niemożności zmiany rzeczywistości. To przyznanie, że Europa składa się z różnych krajów i interesów, kultur gospodarczych, systemów podatkowych i regulacyjnych, egoizmów. Tego nie ma sensu przełamywać, bo takie próby prowadzą wyłącznie do negatywnej reakcji. Odpowiedzią powinno być oddanie większych kompetencji krajom członkowskim, a skupienie się UE na kilku krytycznych obszarach, szczególnie związanych z bezpieczeństwem, w których można osiągnąć konsensus. Skoro wypracowanie konsensusu jest bardzo trudne, to należy to robić tylko w niektórych dziedzinach. Może w mniejszych gronach.

Unii trzeba więcej elastyczności

Mam wrażenie, że coraz więcej osób – wśród tych pozytywnie nastawionych do idei integracji europejskiej – rozumie, że ta druga ścieżka jest jedyną możliwą. W jej ramach trzeba szukać rozwiązań chroniących swobodę przepływu towarów, usług, ludzi i kapitału.

Z czysto ekonomicznego punktu widzenia większy rynek zawsze jest bardziej efektywny. Zasoby lokowane są tam, gdzie mogą być najlepiej wykorzystane. Ale dominacją ekonomii nad polityką się skończyła. Na wiele współczesnych wyzwań efektywnie mogą odpowiedzieć tylko państwa.

Dziś w Unii Europejskiej nikt nie chce dezintegracji. Nawet prawicowe partie we Włoszech, czy Francji, odeszły od postulatów wychodzenia ze strefy euro czy UE. Nie sądzę, by istniało ryzyko, że zmiana tempa i kierunku integracji europejskiej musi się nieuchronnie skończyć upadkiem całego projektu – tak jak zaprzestanie pedałowania kończy się upadkiem roweru. Ten projekt wymaga jednak dużo więcej elastyczności niż dziś.