Orzeczenie kierowanego przez samą prezes składu TK w sprawie relacji Konstytucji RP z prawem Unii Europejskiej było oczywistością już w momencie skierowania wniosku przez premiera Mateusza Morawieckiego. TK może orzekać w sprawie zgodności z ustawą zasadniczą nie tylko ustaw krajowych, lecz również umów międzynarodowych – i relacjami polsko-unijnymi już się zajmował bardzo merytorycznie w czasach normalnych, czyli sprzed epoki tzw. dobrej zmiany, zawsze ze wskazaniem na Konstytucję RP.
Obecny wniosek premiera dotyczy umowy nie jakiejś tam, lecz absolutnie fundamentalnej – traktatu o Unii Europejskiej. Przypomnę, że przystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej do niego ratyfikowane zostało decyzją całego społeczeństwa w referendum akcesyjnym z 2003 r., natomiast jego obecny kształt nadany został później reformatorskim traktatem lizbońskim z 2007 r., ratyfikowanym już zwyczajną ścieżką parlamentarną. Przy czym zarówno Sejm, jak i Senat w 2008 r. przyjęły tamtą ustawę ratyfikacyjną ogromną większością głosów, w każdej izbie znacznie powyżej progu 2/3. Wniosek szefa rządu ma oczywisty związek z przejmowaniem przez PiS polskiego sądownictwa. W szczególności Mateuszowi Morawieckiemu nie podoba się taki zapis unijnego traktatu: „Państwa członkowskie podejmują wszelkie środki ogólne lub szczególne właściwe dla zapewnienia wykonania zobowiązań wynikających z traktatów lub aktów instytucji UE. Państwa członkowskie ułatwiają wypełnianie przez UE jej zadań i powstrzymują się od podejmowania wszelkich środków, które mogłyby zagrażać urzeczywistnieniu celów UE.”.
Rozprawa przed TK rozszerzyła się w generalną debatę na temat miejsca Polski w UE. Padały bardzo ważkie słowa. Strona rządowa zarzuca instytucjom wspólnoty pozatraktatową zaborczość, zagrażającą naszej suwerenności. Odchodzący rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar natomiast widzi całkiem realną perspektywę polexitu i wyprowadzania przez rząd Polski ze wspólnoty. Tymczasem szukanie konstytucyjnej dziury w całym można uznać za bezprzedmiotowe, skoro… całego nie ma. Otóż obowiązująca od 1997 r. Konstytucja RP w ogóle nie uwzględnia – choćby jednym słowem, nie mówiąc już o jakimś zdaniu czy akapicie – członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Notabene to samo dotyczy udziału w Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego. Żadnej ekipie rządzącej nigdy nie przyszło do głowy nawet zgłoszenie projektu konstytucyjnej nowelizacji, a przecież do NATO należymy od roku 1999, zaś do UE od 2004.

Przez 24 lata tekst Konstytucji RP został tknięty zaledwie trzy razy. Najpierw w 2001 r. obwieszczeniem premiera poprawiono dwie oczywiste literówki: z „by” na „być” oraz z „organizacyjne” na „organizacyjnie”. W 2006 r. PiS, PO, PSL i Samoobrona osiągnęły zgodę – ale SLD i LPR były przeciwko – w sprawie ekstradycji obywatela polskiego, jako że musieliśmy wdrożyć europejski nakaz aresztowania (i to jest jedyny ślad unijny, ale pośredni). W 2009 r. zaś stał się polityczny cud – bez głosu sprzeciwu (już nie było Samoobrony) uchwalono zakaz wybierania do Sejmu i Senatu skazanych z oskarżenia publicznego na więzienie za przestępstwo umyślne. Od tamtego cudu jakikolwiek kompromis nawet w kwestiach tak bardzo ważnych dla społeczeństwa, jak członkostwo w UE, stał się już niewyobrażalny.