Pierwszy przystanek. Toronto. W największym mieście Kanady, biznesowej stolicy kraju, próżno szukać kameralnej zabudowy. Dominują drapacze chmur, biurowce ze szkła i metalu i wieża CN (Canada’s National Tower) — do niedawna najwyższy wolno stojący budynek świata, mierzący 553 metry. Można w nim zjeść obiad 351 metrów nad ziemią w obrotowej restauracji, a nawet podziwiać panoramę metropolii z 447 m.
Kąpiel w cenie
Zaledwie
godzinę drogi od Toronto spada Niagara Falls. Kanadyjczycy są szczęśliwymi
posiadaczami aż 90 proc. tego cudu. Ich część wodospadu nazywa się Horseshoe
Falls (czyli podkowa, bo taki właśnie przybiera kształt) — ma 671 m szerokości i
51 m wysokości. Spada zeń 155 milionów litrów wody na minutę. Aby zobaczyć
wodospad z bliska, można podpłynąć statkiem Maid of the mist — służąca mgły —
albo wybrać spacer tunelem wydrążonym z tyłu spadającej rzeki. Prysznic
gwarantowany. Mimo płaszcza przeciwdeszczowego, dołączanego do biletu wstępu,
każdy turysta wychodzi mokry od stóp do głów.
Niagara Falls to podobno najczęściej fotografowany obiekt świata — 14 mln ludzi robi mu rocznie 100 mln zdjęć. Ale żadne nie odda siły niezwykłego zjawiska.
Jeśli wyruszyć z Toronto na północny wschód, dotrze się do Ottawy. Stolica kraju leży niemal na granicy prowincji Ontario i Quebec, łącząc brytyjskie i francuskie korzenie Kanady. Choć pierwszym językiem miasta jest angielski, na ulicach równie często można usłyszeć francuski. Wielu mieszkańców Quebecu dojeżdża do pracy w Ottawie i współtworzy niezwykły charakter miasta. Nie ma tu wieżowców, tylko pełne uroku budowle.
W Ottawie koniecznie trzeba zwiedzić parlament, w którym można się m.in. dowiedzieć, dlaczego na kanadyjskich pieniądzach widnieje podobizna brytyjskiej królowej. Mało kto zdaje sobie sprawę, że Kanada nie jest republiką, ale monarchią konstytucyjną, której oficjalną głową pozostaje Elżbieta II. Jednak Kanadyjczycy, z właściwym sobie luzem, nie przejmują się dziwaczną pamiątką czasów kolonializmu. Funkcja monarchy jest czysto symboliczna, a królowa nawet się nie fatyguje, by oglądać swe dobra za oceanem.
Francja tuż za rogiem
W
sercu Ameryki tkwi kawałek Francji — Montreal, drugie pod względem liczby
mieszkańców francuskojęzyczne miasto świata i, być może, najbardziej europejskie
miejsce Ameryki Północnej. Frankofońskie konotacje widać niemal na każdym kroku.
W oknach mieszkań wiszą flagi Quebecu, mło-dzi ludzie chodzą w koszul- kach z
napisem „The country of Quebec” (Państwo Quebec), a knajpy specjalizują się w
kuchni francuskiej. Wielu mieszkańców prowincji chciałoby stworzyć autonomiczne
państwo. Samochody nie mają tablic rejestracyjnych z przodu, a z tyłu — oprócz
numerów — kierowcy mocują godło prowincji i napis „Je me sou-viens”, co znaczy
po francusku „pamiętam” i jest skróconą wersją tutejszego motta: „Pamiętam, że
pochodzę z Francji”.
Montrealczycy to nie tylko potomkowie Francuzów. Miasto zaskakuje etniczną różnorodnością. Liczy zaledwie 1,8 mln mieszkańców, a można w nim spacerować po dzielnicy chińskiej, greckiej, włoskiej czy żydowskiej. Każda z nich ma własne pralnie, piekarnie, cukiernie. W Małych Chinach bez problemu kupi się płytę z chińskimi hitami disco albo najnowszy przebój tamtejszej kinematografii. Jest także dzielnica gejowska, czyli The village, która swym radosnym charakterem i bogatym życiem nocnym trochę przypomina londyńskie Soho.
Montreal jest mieszanką także architektoniczną. Obok ultranowoczesnych wieżowców stoją wiktoriańskie gmaszyska; typowe dla amerykańskich miast idealnie prostopadłe, szerokie ulice dzielą kwartały zabudowane uroczymi kamieniczkami, kawiarniami i pubami — jak w Paryżu.
Wyjątkowe w Montrealu są schody — nie tylko pożarowe, ale także normalnie używane — umieszczone na zewnątrz budynków. W ten sposób, owszem, można przeznaczyć więcej powierzchni na mieszkania, ale trzeba uważać, by nie wybić sobie zębów, wdrapując się zimą po zamarzniętych stopniach.
Charakterystyczne budynki z początków XX w. stały się wizytówką miasta, bo są po prostu śliczne. Klasyczny obrazek to zaparkowany pod schodami rower. Jednoślady są w Montrealu niezwykle popularne, prawie jak w Amsterdamie czy w Kopenhadze. Tutejszy klimat wcale nie jest tak surowy, jak się powszechnie sądzi. Zimą rzeczywiście mogą spaść nawet trzy metry śniegu, a 20- -stopniowy mróz w styczniu to norma, jednak przez większość roku w Montrealu jest ciepło i słonecznie, więc rowerzystów nie brakuje.
Północna pustka
Im dalej
na północ, tym bardziej krajobraz się zmienia. Wzgórza, lasy, ogromne jeziora,
znaki drogowe „Uwaga! Łosie”. Gęstość zaludnienia Kanady wynosi zaledwie 3,3
osoby na kilometr kwadratowy — w drugim co do wielkości kraju świata żyją
niecałe 33 miliony ludzi. Na dodatek 90 proc. Kanadyjczyków mieszka w wąskim,
250-kilometrowym pasie wzdłuż granicy z USA.
Prowincje atlantyckie wschodniej Kanady (Nowy Brunszwik, Nowa Szkocja, Wyspa Księcia Edwarda, Nowa Fundlandia i Labrador) to najrzadziej zaludnione miejsca w kraju. Turysta znajdzie tu ciszę, dziką przyrodę, fiordy i kilometry plaż. Popływa w canoe po lodowatych jeziorach, całymi dniami nie widząc żywej duszy.
W miasteczku Tadoussac warto wstać o świcie i wybrać się łodzią do miejsca, gdzie spotykają się rzeki Saguenay i św. Wawrzyńca, by zobaczyć z bliska orki i płetwale, a nawet wieloryby. W Halifaksie, mieście, którego charakter jest zdeterminowany przez morze, warto zjeść homara, a w Peggy’s Cove nad Atlantykiem — wspiąć się na skały i poczuć ogrom oceanu. Warto poznać różne twarze Kanady.