Zapytałem kiedyś kolegę i jego tzw. wieczną narzeczoną: nie zamierzacie wziąć w końcu ślubu? Po co? Mamy najlepszy ślub — kredyt hipoteczny, który utrzyma nas razem przez najbliższe dwadzieścia kilka lat. Zabawne? Niekoniecznie.
Rynek kredytów hipotecznych, budowlanych, mieszkaniowych rośnie. I rósł będzie. Daleko nam jeszcze do sytuacji w Europie Zachodniej, gdzie udział kredytów hipotecznych w ogólnym portfelu kredytowym banków jest trzy-cztery razy wyższy. A to oznacza, że do nasycenia polskiego rynku tego rodzaju ofertą jeszcze daleko. Kłopot pojawia się, gdy... poszukać na nie chętnych. Potencjalnych kredytobiorców nie brakuje. Potencjalnym kredytobiorcom brakuje jednak możliwości wzięcia kredytu. Generalnie nie z ich winy. Populistycznie rzecz biorąc, nadal żyjemy w jadowitej fazie kapitalizmu, gdzie — niestety — przyszłość nie jest wcale stabilna. Klienci banków nadal mają obawy, czy dziś wzięty kredyt za pięć- dziesięć lat nie okaże się dla nich przekleństwem.
Banki są również tego świadome, dlatego nie znajdzie się na rynku instytucji, która lojalnie ostrzeże kredytobiorcę przed rafami, jakie może spotkać na drodze do spłacenia całego zadłużenia. Z drugiej jednak strony, kredyt hipoteczny jest gwarancją stałych zysków dla banku, i to przez wiele, wiele lat, więc instytucje finansowe same starają się zabezpieczyć źródło zarobku. Jednocześnie, jak tylko potrafią, starają się ściągnąć do siebie jak największą rzeszę klientów, używając raz podstępu, innym razem pokus, jeszcze kiedy indziej malując obrazy szczęśliwej rodziny we własnym M-4. Jednym słowem, grają na emocjach.
Ale gdzie w grę wchodzą emocje, tam ginie zdrowy rozsądek. Kredyt hipoteczny jest partnerem, z którym człowiek musi spędzić czasami i połowę życia. W dodatku bardzo wymagającym partnerem. Jeszcze przed wzięciem kredytu konieczne jest uświadomienie sobie, że nagle praktycznie zmienia się całe życie. Trzeba w nie wpisać stałe miesięczne zobowiązanie (ratę kredytu), przygotować się na to, że przez wiele lat siła nabywcza zostanie mocno ograniczona, że inne banki będą oceniały klienta przez pryzmat spłacanego kredytu hipotecznego, że mogą pojawić się trudności w uzyskaniu innej pożyczki, że niekiedy nici z wakacji, a i Mikołaj może w niektórych latach przyjść do dzieci z workiem chudszym niż zwykle...
Co w zamian? Radość z posiadania własnego kąta? Jakiego własnego?! Dopóki kredyt nie zostanie w całości oddany — dom, mieszkanie, bliźniak będzie w części należał do banku. Jest to jednak cena, którą TRZEBA zapłacić, by mieć dokąd wracać... Na szczęście ode złego można się ubezpieczyć, co udowadnia partner, a właściwie partnerzy dnia dzisiejszego wydania „Finansów osobistych”, czyli Kredyt Bank oraz Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta.
Działalność obu instytucji, nastawiona na ścisłą współpracę nad wspólnymi produktami, może być sygnałem, że rynek kredytów hipotecznych nabiera nowego kształtu. Nie ma w nim miejsca na wolnoamerykankę. Zastępuje ją dbałość banku o własny interes, ale rozumiany nie w sposób maksymalizacji skuteczności egzekucji zagrożonych należności, lecz jako zabezpieczenie źródła zysków odpowiednimi polisami. Przykłady, które Kredyt Bank i Warta prezentują na ósmej stronie dodatku, mogą być dowodem na zmianę sposobu myślenia banków o kredytach hipotecznych.
Myślenia, które zmierza w dobrym kierunku, choć pułapek, w które może wpaść klient, nadal nie likwiduje. Ale to już inna historia...
