W kwietniu według amerykańskich statystyków wskaźnik cen dóbr konsumpcyjnych (CPI) był o 4,2 proc. wyższy niż rok wcześniej. Był to najwyższy odczyt od września 2008 r. oraz wielkie zaskoczenie dla większości ekonomistów – mediana prognoz zakładała wzrost inflacji CPI „tylko” do 3,6 proc. rr. W marcu wskaźnik ten pokazał 2,6 proc., a w lutym zaledwie 1,7 proc.
Dane za maj zostaną opublikowane w czwartek. Ekonomiści zakładają, że inflacja CPI wyniosła 0,4 proc. m/m i 4,7 proc. r/r. Tyle wynosi mediana prognoz. Nie brak jednak głosów, że możemy zobaczyć odczyt na poziomie 5 proc. lub wyższym. A to byłoby niczym przekroczenie Rubikonu. Po tym, jak na początku lat 80. XX wieku Paul Volcker jako przewodniczący Fedu stłumił inflację, Amerykanie tylko dwa razy doświadczyli odczytów CPI przekraczających 5 proc. Było to w roku 2008 oraz na przełomie lat 1990/91. W obu przypadkach głównym winowajcą był szok naftowy i skokowy wzrost cen paliw. Po wielkim kryzysie finansowym z lat 2007-09 inflacja CPI w Ameryce pozostawała umiarkowanie niska, w latach 2010-20 średnio kształtując się na poziomie 1,7 proc. a więc poniżej 2-procentowego celu Rezerwy Federalnej.

Trudne sprawy Rezerwy Federalnej
Dla amerykańskich bankierów centralnych to trudny temat. Ceny domów galopują w tempie 13 proc. rocznie, a więc niemal równie szybko co w szczycie bańki mieszkaniowej w 2006 r. Bardzo mocno drożeją surowce, z niemal już legendarnymi cenami drewna budowlanego na czele (o 230 proc. droższego niż rok temu). Potężną presję inflacyjną raportuje przemysł, gdzie subindeks cenowy wskaźnika ISM w kwietniu i maju osiągnął ekstremalnie wysokie poziomy. Sektor wytwórczy nie tylko w Ameryce uskarża się na braki w zaopatrzeniu i pozrywane łańcuchy dostaw windujące w górę ceny komponentów.
Ze świecą już można szukać wskaźnika cen, który nie osiągałby wieloletnich maksimów. Preferowany przez kierownictwo Rezerwy Federalnej bazowy deflator wydatków konsumpcyjnych (PCE core) w kwietniu wystrzelił w górę do 3,1 proc., osiągając najwyższą wartość od niemal 30 lat. A jeszcze w marcowych projekcjach członkowie Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FOMC) spodziewali się, że PCE core w tym roku średniorocznie wyniesie 2,4 proc. i opadnie do 2,0-2,1 proc. w latach 2022-23. Teraz te prognozy wyglądają na mocno niedoszacowane.
“Inflacja wzrosła, w znacznym stopniu na skutek czynników przejściowych” – tak komunikat FOMC jeszcze pod koniec kwietnia skwitował nienotowaną od dekad presję inflacyjną w amerykańskiej gospodarce. Słówko „przejściowe” (ang. transitory) w kontekście inflacji było później najczęstszym określeniem padającym z ust członków FOMC, w tym prezesa Jerome’a Powella. Zdaniem kierownictwa Fedu inflacja sama z siebie powróci do 2-procentowego celu już w 2022 r. Narracja osadza się więc na wpływie czynników przejścowych, takich jak wyższe ceny paliw oraz szok popytowy wynikający z otwierania gospodarki po covidowych lockdownach.
Problem w tym, że fedowskie wyjaśnienia nie brzmią zbyt przekonująco. Trudno bowiem patrzeć na galopującą inflację w oderwaniu od niemal 3,8 biliona dolarów, jakie Rezerwa Federalna „wydrukowała” (tj. zwiększyła nadmierne rezerwy banków komercyjnych) po lutym 2020 r. Od ponad roku Fed trzyma stopy praktycznie na zerze, pompując w system finansowy 120 mld USD miesięcznie. Inaczej niż w latach 2008-14 pieniądz ten trafia nie tylko na rynki aktywów finansowych, ale jest też wtłaczany do realnej gospodarki poprzez ultra-ekspansywną politykę fiskalną. I to właśnie wywołany tym popyt przy mocno nadwerężonej podaży nakręca wzrost cen.
Rynek pracy prawdę powie
Teraz wszystko zależy od amerykańskiego rynku pracy. Wiadomo przecież, że trwałej i wysokiej inflacji nie da się osiągnąć bez dwóch rzeczy: szybkiego wzrostu podaży pieniądza (to mamy) oraz wysokiej nominalnej dynamiki płac (tego jeszcze nie mamy) nakręcającej spiralę cenowo-płacową. A tej w danych jeszcze nie widzimy. Majowy raport Biura Statystyki Pracy (BLS) pokazał, że średnia płaca tygodniowa w sektorach pozarolniczych wyniosła 1058,52 USD i była tylko o 2,6 proc. wyższa niż rok wcześniej. A ponieważ liczba pracujących w USA wciąż jest o 8,2 mln mniejsza niż w lutym 2020 r., to i dochody z pracy pozostają znacznie poniżej stanu sprzed lockdownu.

Zatem jesienią i zimą czeka nas chwila prawdy. Gdy we wrześniu wygasną bidenowskie stymulanty, a rynek pracy nie nabierze rozpędu, to z kontynuacją ożywienia gospodarczego może być krucho. Równocześnie z wielu anegdotycznych doniesień wiadomo, że amerykański biznes chce zatrudniać ludzi, ale… nie może znaleźć chętnych. A przynajmniej nie przy obecnych płacach. To w znacznej mierze „zasługa” zbyt hojnych transferów socjalnych, w efekcie których bezrobotny na zasiłku uzyskuje wyższy dochód, niż wynosiły jego zarobki przed utratą pracy. Dotyczy to zwłaszcza najniżej wynagradzanych pracowników, o których na rynku jest teraz najtrudniej.
"Płacenie ludziom za niepracowanie zamula to, co powinno być silnym rynkiem pracy i uderza w gospodarkę“ – alarmowała w maju amerykańska Izba Handlowa. Przedsiębiorcy w USA nie tylko konkurują o pracownika między sobą, ale też muszą mu zaoferować więcej, niż rząd płaci za niepracowanie. W rezultacie nie ma kim obsadzić milionów wakatów, zwłaszcza w takich branżach, jak hotelarstwo czy gastronomia.
Stoimy więc przed niezbyt atrakcyjną alternatywą. Jeśli amerykański biznes zaoferuje znacząco wyższe płace, przerzucając ich koszty na konsumenta, to jeszcze bardziej podbije inflację CPI i zmniejszy siłę nabywczą tych ostatnich. Taki scenariusz grozi stagflacją (czyli okresem niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji) znaną z lat 70. XX wieku. W takim układzie Fed powinien natychmiast zaostrzyć politykę pieniężną: ograniczyć skup obligacji (QE) i podnieść stopy procentowe. Jeśli tego nie zrobi, to powtórzy błędy sprzed 50 lat, gdy hydrę inflacji udało się zdusić dopiero drastycznymi środkami na początku lat 80.
Jeśli jednak nawet tak napięta sytuacja na amerykańskim rynku pracy (tj. niedobór chętnych do pracy pracowników) nie przełoży się silny wzrost płac, to jesienią skończy się inflacyjne paliwo z wiosennego pakietu fiskalnego. Wtedy inflacja CPI zapewne faktycznie się zmniejszy, ale równocześnie gospodarka USA wpadnie w recesję. I co wtedy zrobi Fed? Zapewne zwiększy QE, chcąc raz jeszcze napędzić sztuczny boom konsumpcyjno-inwestycyjny. Jednak następnym razem bank będzie ryzykował nie tylko stagflacją, lecz także „przejściową” hiperinflacją.