Niewiedza to grzech, kaplica i ostatecznie recesja. Takie jest credo współczesnego oświecenia. Ekonomista Gauti Eggertsson, profesor na Uniwersytecie Browna, napisał na początku marca, że Stany Zjednoczone czeka recesja, bo są rządzone przez niekompetentnych polityków. „Przewiduję recesję. Nie z powodu jakiegoś szczególnego sygnału czy danych, lecz z innego, prostszego powodu: mamy u władzy kilku ludzi, którzy nie wydają się zbyt kompetentni, a dodatkowo cierpią na klasyczny syndrom Dunninga-Krugera — są nieskończenie pewni własnego geniuszu, a jednocześnie tak niewiarygodnie niekompetentni, że nie są nawet w stanie dostrzec ogromu własnej niewiedzy i szerokiego zakresu ignorancji”.
Nie jest absolutnie celem tego tekstu obrona Donalda Trumpa. Ale raczej sprzeciw wobec tezy, że niewiedza stanowi przepis na regres. Credo oświecenia, że wiedza prowadzi do dobrych rezultatów, a niewiedza do złych, jest niczym innym jak tylko wyznaniem wiary: elementem łączącym wyznawców w grupę. Fundamenty naszego świata są znacznie mniej racjonalne niż się powszechnie wydaje. Rozwój potrzebuje czasami dozy ignorancji, która łagodzi strach przed nieznanym, potrzebuje irracjonalnej wiary w sukces, akceptacji różnorodności rozwiązań i tym samym nieoptymalności. Ale po kolei.
Dekadę temu polityka zaczęła wkraczać na nowe tory. W Polsce do władzy doszła pierwszy raz partia kwestionująca fundamenty systemu stworzonego po transformacji z 1989 r. Rok później wybory w USA wygrał Donald Trump – jeden z najbardziej antysystemowych prezydentów w historii tego kraju – a Wielka Brytania zdecydowała się opuścić Unię Europejską. Widać było, że zmieniają się nie tylko partie, ale też duch epoki, idzie coś nowego, innego niż dotychczas. Na czym polegały te zmiany? Dla mnie bardzo ważnym przewodnikiem po źródłach tego buntu był Izajasz Berlin, jeden z najważniejszych filozofów liberalnych XX wieku. Zmarł wprawdzie już 28 lat temu, ale jego książka „Three Critics of Enlightenment – Vico, Hamann, Herder” otworzyła mi oczy na to, że mamy w istocie do czynienia z powtórzeniem czegoś, co przecież już się działo – cykliczną walką oświecenia z antyoświeceniem. W swojej książce Berlin opisał trzech filozofów – Giambatistę Vico, Johanna Herdera i Johanna Hamanna – którzy w erze pierwszego oświecenia kwestionowali jego fundamenty: obiektywizm, racjonalizm, uniwersalizm. Pisał: „Wewnątrz Oświecenia było wiele podziałów. Jednak pomimo tych nieporozumień istniały pewne przekonania, które były mniej lub bardziej powszechne dla całego stronnictwa postępu i cywilizacji. Było to przede wszystkim przekonanie, że ludzka nędza, występek i szaleństwo wynikają głównie z ignorancji i niewystarczającej znajomości praw natury”. Krytycy oświecenia to przekonanie kwestionowali. Wiedzy przeciwstawiali determinację, uniwersalizmowi – lojalność, prawdzie – twórczość. Berlin przyznawał, że ich myśli nierzadko były obskuranckie, ale dostrzegał też w nich pierwszych przeciwnika „w wojnie romantyków i indywidualistów przeciwko racjonalizmowi i totalitaryzmowi”.
Ten kierunek myślenia od tamtego czasu determinuje moje spojrzenie na najważniejsze konflikty współczesności. Inspirując się Berlinem, chciałbym przedstawić trzech autorów, którzy pomagali mi lepiej zrozumieć ekonomiczny wymiar krytyki oświecenia. Dlaczego coś, co możemy nazwać racjonalną wiedzą poukładaną w teorie potwierdzone danymi, zweryfikowaną w excelach, ugruntowaną w procedurach, co jakiś czas zawodzi. I na tym rozczarowaniu wyrastają szaleńcy, których się boimy, ale którzy może są nieodłącznym elementem postępu. Ten postęp nie może polegać na podążaniu wzdłuż linii prostej w jedną stronę, musi odbywać się przez zakręty, cofanie, turbulencje. Wszyscy krytycy pochodzą z Europy Środkowej – z Węgier i Austrii.
Karl Mannheim i irracjonalne pole gry
Karl Mannheim to węgierski socjolog żyjący w pierwszej połowie XX wieku, współtwórca socjologii wiedzy, czerpiący trochę z Maxa Webera, trochę z Karola Marksa. Jego najważniejszym dziełem jest „Ideologia i utopia” (1929 r.), książka, w której przekonywał, że cała wiedza jest determinowana społecznie – momentem historycznym i ekonomicznym, przynależnością grupową – a przez to partykularna. Człowiek nie może wyjść poza kontekst, który go kształtuje, i nie może stać się obiektywny w sensie idealnym. Choć pobrzmiewa w tym marksowska teza, że byt determinuje świadomość, to Mannheim był przez marksistów odrzucany, bo nie wierzył, że ten związek wiedzy i kontekstu można zerwać.
Najważniejsza dla mnie teza Mannheima jest taka, że postęp i ruch do przodu jest polem gry z natury rzeczy nieracjonalnym. Wszystko, co schematyczne, dające się usystematyzować, należy raczej do dziedziny administracji. Jest to zarządzenie problemami, które znamy, mamy rozpoznane, zbadane, usystematyzowane. Ale ruch do przodu jest już eksploracją tego, co nie zostało rozpoznane i usystematyzowane. „Człowiek w rzeczywistości aktywny nie będzie pytać nigdy, jak jakiś wzorzec działał w przeszłości, lecz zastanawia się, jaką przyjąć postawę wobec sytuacji aktualnej w jej obecnej strukturze” – pisał Mannheim.
Jego zdaniem społeczeństwa nowoczesne są uporządkowane przez struktury administracyjne, ale ich najważniejsze dziedziny rozwoju są wciąż polem gry irracjonalnym. Wolna konkurencja, stanowiąca istotę gospodarki rynkowej, wymyka się w istocie oświeceniowemu racjonalizmowi, ponieważ zakłada, że nie ma jednej prawdy, optymalnych rozwiązań, uniwersalnych odpowiedzi. Wolny rynek jest amalgamatem jednostek o przeróżnych motywacjach, inspiracjach, wizjach prawdy. Nie da się tego ogarnąć schematem i poddać procedurze administracyjnej. Gospodarka jest wprawdzie oparta na koncernach oraz regulowana przez biurokrację, ale w swoich najbardziej dynamicznych obszarach porusza się po nieusystematyzowanych torach.
Tymczasem próby narzucenia schematów są podejmowane i się poszerzają. „Nasz świat charakteryzuje się tym, że ma tendencję do racjonalizowania możliwie wszystkiego, do kształtowania administracyjnego i do likwidowania irracjonalnego pola gry” – pisał węgierski socjolog. Jest to jednak dążenie, które zawsze trafia na jakąś ścianę. Nie da się bowiem zracjonalizować tego, co nieznane.
Może teraz właśnie trafiliśmy na taką ścianę? Żyjemy w społeczeństwach bezpiecznych, chronionych ze wszystkich stron procedurami, wsłuchujących się z najwyższą uwagą w głosy naukowców, nawet w dziedzinach, w których nauka nie dostarcza jasnych recept. Poszerzyliśmy maksymalnie racjonalne pole gry, zapominając, że fundamentem, na którym ukonstytuowana jest gospodarka rynkowa, jest niepewność i niewiedza na temat tego, co się może stać. Mannheim nie jest postacią dziś powszechnie znaną, ale podobne wątki wybrzmiewają w wielu analizach.
Znany pisarz popularno-naukowy Matt Ridley w głośniej książce „How Innovation Works”, postawił tezę, że malejące tempo wzrostu gospodarczego w krajach rozwiniętych bierze się dokładnie z ekspansji reguł. Blokadą są, zdaniem Ridleya, nie tylko regulacje, ale też kultura — nastawiona na spokój, wysoką jakość życia, dużą ilość czasu wolnego: „Chińscy przedsiębiorcy pracują w systemie 9-9-6: od 9 rano do 21 wieczorem, sześć dni w tygodniu. Tacy też byli Amerykanie, gdy zmieniali świat, Niemcy, gdy byli jednymi z najbardziej innowacyjnych ludzi; Brytyjczycy w XIX w., Holendrzy i Włosi wcześniej. Gotowość do poświęcania godzin pracy, eksperymentowania i zabawy, próbowania nowych rzeczy, podejmowania ryzyka — te cechy z jakiegoś powodu występują w młodych, od niedawna prosperujących społeczeństwach, a nie w starych, zmęczonych”.
Joseph Schumpeter i krytyka intelektualizmu
To najbardziej znany z wymienianych przeze mnie środkowoeuropejskich mistrzów. Autor pojęcia, które w ekonomii zrobiło wielką karierę i do dziś definiuje myślenie o rozwoju gospodarczym: kreatywnej destrukcji. Joseph Schumpeter to ekonomista wymykający się wszelkim klasyfikacjom, propagator zalet kapitalizmu w jego najbardziej atawistycznej formie, ale też człowiek przyznający, że pewnych warunkach socjalizm właściwie mógłby dobrze działać. Umiał dostrzegać potężną moc twórczą kreatywnej destrukcji i jednocześnie z wyjątkową wrażliwością oskarżyć ją o niszczenie tego, co ludziom najdroższe. Jego książka „Kapitalizm, socjalizm, demokracja” (1942) to jedna z najważniejszych publikacji ekonomiczno-społecznych XX wieku.
Schumpetera nie moglibyśmy zaliczyć do krytyków racjonalizmu, bo pisał wprost, że kultura racjonalnej organizacji jest dziełem kapitalizmu i jego nieodłącznym elementem. „Nie waham się powiedzieć, że cała logika wyrasta ze schematów podejmowania decyzji ekonomicznych (…). Rozwój kapitalizmu wytworzył szczególne postawy mentalne nowoczesnej nauki, które polegają na zadawaniu pytań i udzielaniu odpowiedzi w szczególny sposób”.
Ale Schumpeter twierdził, że logika działania kapitalizmu i racjonalizmu może być samodestrukcyjna. Produkuje bowiem postawy i instytucje, które w istocie blokują postęp. Prowadzi do ukształtowania klasy intelektualistów, których zadaniem jest wyłącznie ocena i krytyka porządku społecznego, oraz klasy menedżerów i biurokratów, którzy są strażnikami stabilności – antytezy postępu.
Rozwój opiera się na kreatywnej destrukcji, czyli procesie nieustannego burzenia starych struktur gospodarczych i zastępowania ich nowymi. „Kapitalizm jest w swojej naturze formą i metodą ekonomicznej zmiany, nie jest i nigdy nie może być procesem stacjonarnym”. Rozwój gospodarczy nie jest więc liniowym marszem postępu, ale serią wstrząsów: firmy upadają, zawody znikają, całe gałęzie przemysłu przestają istnieć – i właśnie dzięki temu powstają nowe produkty, nowe technologie, nowe modele biznesowe. Schumpeter nazywa to przemysłową mutacją. Sprzeciwia się ocenianiu gospodarki przez pryzmat jej bieżącego stanu, bieżącej koniunktury, konkurencji, wykorzystania mocy produkcyjnych. To, co się liczy, to proces rozciągnięty na dekady i wieki.
Dla procesu kreatywnej destrukcji kluczowa jest postać przedsiębiorcy-kapitalisty, która różni się istotnie od postaci menedżera. Menedżer zarządza istniejącym porządkiem – optymalizuje procesy, dba o wydajność, minimalizuje ryzyko. Jest strażnikiem stabilności. Kapitalista natomiast jest twórczym burzycielem. Nie działa w ramach utartych schematów, ale je przełamuje. To on wprowadza innowacje – nie tylko technologiczne, ale również organizacyjne, produktowe, rynkowe – które wywracają do góry nogami istniejące układy sił. Schumpeter podkreślał, że prawdziwy przedsiębiorca nie boi się niepewności, bo jego siłą nie jest wiedza o teraźniejszości, lecz wizja przyszłości, której jeszcze nie ma.
Kłopot z kapitalizmem polega na tym, że coraz większe struktury korporacyjne prowadzą do przekształcania się przedsiębiorstw w biurokracje. Przedsiębiorców zajmują menedżerowie, specjaliści i administratorzy. Zanika duch destrukcji, a rodzi się duch stabilizacji i racjonalizacji. Może się zdarzyć, wg Schumpetera, że potrzeby ludzkości zostaną zaspokojone, postęp się zatrzyma lub wyraźne zwolni. Statycznemu społeczeństwu wystarczy efektywna biurokracja.
Jeszcze większą niechęcią darzy Schumpeter intelektualistów, którzy „trzymają władzę słowa pisanego i mówionego, których wyróżniającą cechą jest brak jakiejkolwiek odpowiedzialności za sprawy praktyczne”. Intelektualiści dążą do kontroli mas i dusz, kształtowania opinii publicznej, to oni ostatecznie odpowiadają za atmosferę wrogą kapitalizmowi, wtłaczając w umysły ludzie idee, które tam same z siebie by się nie pojawiły. Są jednocześnie produktem kapitalizmu, ponieważ biorą się z szerokiej grupy wysoko wykształconych ludzi, na których kapitalizm zgłasza popyt. Jest ich jednak za dużo, kultura wysokiego wykształcenia i system edukacji prowadzą do nadprodukcji wysoko wykształconych osób, z których część nie znajduje zatrudnienia odpowiadającego ich ambicjom. To oni zasilają klasę intelektualistów.
I wreszcie trzeci problem z kapitalizmem wiąże się z niszczeniem struktur społecznych zapewniających systemowi stabilność. To jeden z ciekawszych wątków u Schumpetera. Pisał on, że kapitalizm niszczy dużo więcej niż potrzeba. Niszczy wspólnoty, niszczy rzemiosło, a później – surprise, surprise! – ludzie nie bronią praw własności. Może kluczowa obserwacja austriackiego ekonomisty jest taka, że argumenty utylitarne – że jakiś system działa lepiej niż inny – słabo sprawdzają się w polityce. Myślenie empiryczne, oparte o dowody, nigdy nie było jedynym sposobem poznania. Myślenie magiczne, łączące empirię i imaginację, jest równie ważne. Ludzie nie poprą rozwoju i postępu tylko w oparciu o dowody liczbowe, muszą czuć wspólnotę z systemem. I tutaj pada jedno z jego najbardziej aktualnych spostrzeżeń: „Ciągła poprawa, którą wszyscy bierzemy za pewnik, połączona z jednostkowym poczuciem niepewności i braku bezpieczeństwa, to najlepszy przepis na narastanie niepokojów społecznych”. To zdanie jest trafnym opisem nie tylko mechaniki kapitalizmu, ale także zmian politycznych ostatniej dekady.
Lekcje z Schumpetera dla współczesności są dwie. Przede wszystkim, jeżeli kreatywna destrukcja jest wciąż koniem pociągowym postępu, to stabilność, bezpieczeństwo i rozwój będą ze sobą w ciągłym konflikcie. I druga lekcja – system nie może opierać swojej legitymizacji na liczbach. Ergo, ekonomiści i inni naukowcy nie mogą sterować politykami w takim stopniu, w jakim stało się to standardem w pewnym momencie na przełomie XX i XXI wieku. Popularny postulat „evidence based policy” jawi się tu jako niebezpieczna uliczka.
Paul Feyerabend i pochwała anarchizmu
Filozof nauki, buntownik, autor książki, która do dziś budzi emocje: „Przeciw metodzie” (1975). Paul Feyerabend to myśliciel wymykający się klasyfikacjom równie skutecznie, co Schumpeter. Współczesnym zwolennikom uporządkowanego, technokratycznego świata podsuwa tezę dla nich niepokojącą: racjonalność to iluzja zniewolonych umysłów. Nauka nie rozwija się według uniwersalnych zasad i metod, działania człowieka rzadko są skutkiem idei i wiedzy, a częściej pasji i intuicji, poprzedzając w istocie rozwój wiedzy. Stąd potrzeba anarchizmu metodologicznego i słynna fraza „wszystko uchodzi” (ang. anything goes).
Najważniejsza dla mnie teza Feyerabenda jest taka, że postęp naukowy – a tym samym też innowacje, które z nim się wiążą – nie mogą opierać się wyłącznie na racjonalnych procedurach. Tutaj Austriak uderza w sam fundament współczesnej nauki, stąd jego buntownicza postawa. Twierdzi, że nie można odkryć niczego nowego stosując tylko metody świata zastanego. „Tak jak dobrze wytresowane zwierzątko będzie słuchać poleceń pana, tak dobrze wykształcony racjonalista będzie przestrzegał mentalnych wzorców swojego pana, będzie trzymał się konformistycznie standardów argumentacji, których się nauczył, bez względu na to, jaką dezorientację będzie to powodować, pozostanie niezdolny do dostrzeżenia, że to, co nazywa głosem rozsądku, jest tylko i wyłącznie skutkiem wyuczonych wzorców. Nie uda mu się zrozumieć, że odwołanie do rozumu, które jest mu tak bliskie, jest niczym innym jak manewrem politycznym”. Prawdziwy przełom wymaga wyjścia poza reguły, czasem nawet działania wbrew obowiązującym standardom dowodzenia i racjonalności. Feyerabend pokazuje, że tam, gdzie pojawia się prawdziwa innowacja, musi być też miejsce na intuicję, chaos i odrzucenie obowiązujących kanonów – inaczej ugrzęźniemy w powielaniu tego, co już znamy. Nie wyklucza propagandy, zwodzenia, perswazji jako sposobów wdrażania nowych idei.
Krytycznym przykładem w wywodzie Feyerabenda jest rewolucja kopernikańska. Jego zdaniem odbyła się przez pierwsze dekady bez należytych dowodów. Mikołaj Kopernik wprowadził nową teorię, ale nie obserwacje. Współcześnie dorabiamy do całego procesu racjonalność, ale patrząc nań z perspektywy ówcześnie żyjących, musimy zaakceptować to, że na tezy Kopernika dowodów nie było – więcej, dowody przemawiały raczej przeciwko niemu. Współcześni Kopernikowi, a później Galileuszowi, uważali na przykład, że najważniejszym dowodem, że Ziemia stoi w miejscu, nie obraca się, jest to, że kamień zrzucony z wieży ląduje po linii prostej na dole. Gdyby Ziemia się obracała, kamień musiałby poruszać się po krzywej (w ang. to „tower argument”). Dziś możemy się z tego śmiać, znając prawa fizyki i zasady względności ruchu, ale wówczas był to poważny argument empiryczny. Feyerabend podkreśla, że przewrót kopernikański nie nastąpił dlatego, że Kopernik miał lepsze dane – lecz dlatego, że zignorował obowiązujące procedury dowodzenia.
Wniosek jego dla współczesności jest taki, że poszukując nowych teorii, idei, innowacji nie możemy polegać na klasycznych dowodach lub przynajmniej nie tylko na nich. Jakkolwiek absurdalne mogłoby się to wydawać dla wyznawców współczesnego oświecenia, udowadnianie wszystkiego w precyzyjnych i niekończących się procedurach weryfikacji nie jest ścieżką postępu. Nie ma w pełni obiektywnych danych, wszystko jest zdeterminowane naszą dotychczasową wiedzą, skrzywione.
We współczesnej debacie ekonomicznej jest bardzo wiele głosów ostrzegających, że postęp naukowy zwalnia. Jednym z ciekawszych dowodów na tę tezę jest głośne badanie Nicholasa Blooma „Are ideas harder to find?”, w którym autor dokumentuje, że koszty postępu technologicznego są dziś wielokrotnie wyższe niż pół wieku temu. Zwiększanie mocy procesorów, podnoszenie stopnia uleczalności raka, dynamizowanie wydajności pracy – wszystko to wymaga dużo większej liczby naukowców niż w połowie XX wieku. W interesującym artykule „How to Accelerate Science. Overcoming the tyranny of the scientific method through epistemic anarchy” Byrne Hobart i Tobias Huber – inwestorzy i przedsiębiorcy – przywołali właśnie Paula Feyerabenda jako źródło inspiracji dotyczącej tego, co należałoby we współczesnej nauce zmienić. Ich najważniejsza rekomendacja jest taka, że należy przywrócić naukowcom apetyt na ryzyko i przestać promować przywiązanie do ortodoksyjnych teorii i metod. Odejść od metody polegającej na małych kroczkach, wyzwolić większą energię przełomowych zmian.
Nie jest moim zamiarem traktowanie lekcji z Mannheima, Schumpetera i Feyerabenda jeden do jednego, jak wyroczni. Nie taki jest cel tego tekstu. Są oni natomiast dobrymi przewodnikami po tych obszarach życia ekonomicznego, które nie chcą poddać się schematom. Udzielają lekcji, jak wewnętrznie otwierać na to, co nieznane i niezrozumiałe. W rozwoju gospodarczym istotne jest zasianie ziarna wiary w to, że można osiągnąć coś, co w racjonalnych kalkulacjach jest nieosiągalne. Pełne zaakceptowanie irracjonalizmu jest drogą do obskurantyzmu, ale uchylenie mu drzwi wpuszcza trochę powietrza do zatęchłego świata idei.



 
             
            