Musimy wyjść z mroków flotowego średniowiecza

Marcin BołtrykMarcin Bołtryk
opublikowano: 2012-04-30 00:00

Bezpieczeństwo w polskich flotach jest trochę jak smok wawelski. Wszyscy o nim słyszeli, ale nikt go nie widział. No chyba, że na pomniku

„Puls Biznesu”: Polskie floty dbają o bezpieczeństwo? Sylwester Pawłowski: Tak, nawet bardzo.

Poważnie?

Biorąc pod uwagę deklaracje administratorów flot, poziom bezpieczeństwa w polskich flotach jest bardzo wysoki.

A biorąc pod uwagę rzeczywistość?

Kilka miesięcy temu prowadziłem szkolenie z bezpieczeństwa we flocie. Zapytałem uczestników — pracowników dużej firmy — czy zamierzają mnie oszukiwać. Odpowiedź była oczywiście przecząca. Założyłem się, że w pięć minut wszyscy mnie oszukają. Wyjąłem kartkę z symbolem znaku zakazu zatrzymywania i postoju i zapytałem, co to za znak. Wszyscy znali prawidłową odpowiedź. Kilka razy się upewniłem. Wszyscy zgodnie potwierdzili, że to znak zakazu zatrzymywania. Pytałem, czy można się przy takim znaku zatrzymać na chwilę albo gdy nie ma innego miejsca do zaparkowania. Odpowiadali, że nie, że w ogóle nie wolno się zatrzymywać.

Jakiś efekt tej gry?

Wygrałem zakład. Ponieważ wszyscy mnie oszukiwali.

To znaczy?

Kilka minut wcześniej zrobiłem zdjęcie ulicy przed hotelem, w którym odbywało się to szkolenie. Oklejone znakami firmowymi auta służbowe moi słuchacze zaparkowali jedno za drugim na chodniku pod znakiem… zakaz zatrzymywania się i postoju. Dokładnie tak samo jest z bezpieczeństwem we flotach. Deklaratywnie wszystko jest w najlepszym porządku. Sielanka i pełna kontrola. Kiedy jednak trzeba pokazać konkretne działania i ich efekty, okazuje się, że kontrola działa wyłącznie w deklaracjach. W rzeczywistości firmy robią w sprawie bezpieczeństwa niewiele albo zupełnie nic.

Wyrafinowanie, głupota, brak pieniędzy?

Nic z tych rzeczy. Rzeczywisty poziom bezpieczeństwa w polskich flotach jest katastrofalny. Mówię zupełnie poważnie. Ale na taki stan rzeczy składa się kilka przyczyn. Pierwsza — to przepisy. O ile te, które dotyczą zawodowych kierowców, są precyzyjne, określają czas pracy, wymagania, konieczność wykonywania okresowych badań i szkoleń, o tyle kierowcy osobowego czy dostawczego auta służbowego wystarczy prawo jazdy kategorii B. A przecież taki przedstawiciel handlowy w dostawczym samochodzie de facto wykonuje pracę zawodowego kierowcy. Ale skoro przepisy na to pozwalają, to przedsiębiorcy nierzadko niejako zwalniają się z odpowiedzialności. Nie kontrolują, a na dodatek zaostrzają normy wydajności. To wyjątkowo ryzykowne. Szacunki mówią, że po Polsce jeździ około 1,5 mln służbowych samochodów. Budowanie kultury bezpieczeństwa to nie tylko poprawa pozycji firmy, ale również możliwość pozytywnego wpływania na statystyki ofiar wypadków drogowych w całym kraju.

Zaraz, zaraz. Firmy mają zarabiać, a nie reperować statystyki czy doskonalić umiejętność jazdy.

Zgoda. Pieniądze robi się przez zwiększanie przychodów. Ale również dzięki ograniczaniu ryzyka i minimalizowaniu kosztów. W firmach handlowych koszty utrzymania floty to przynajmniej 60 proc. wszystkich wydatków. Mówimy o kosztach, które są policzalne, czyli dotyczą paliwa, zakupu auta, serwisu itp. Właściciele firm zapominają, a częściej po prostu nie wiedzą, że nie inwestując w szkolenia czy budowanie kultury bezpieczeństwa we flocie, narażają się na ogromne ryzyko. Owszem, trudno je policzyć, ale nie wolno nie zauważyć. Koszty, o których mówię, wiążą się np. z wyłączeniem pracownika z obowiązków do czasu uzyskania samochodu zastępczego lub końca naprawy, koniecznością wypłaty odszkodowań, znalezieniem zastępstwa, utraconymi korzyściami czy wreszcie rysą na wizerunku. To wszystko powoduje, że wysoka szkodowość oznacza dużo większą stratę niż uwidoczniona na fakturze z serwisu blacharsko-lakierniczego.

Płyta bardzo poślizgowa. Większość przedsiębiorców uważa, że wszystko, co mogą zrobić w sprawie bezpieczeństwa we flocie, to wysłanie pracowników na zajęcia na płycie poślizgowej. W rzeczywistości to zdecydowanie za mało — uważa Sylwester Pawłowski, ekspert ds. bezpieczeństwa w SafetyLogic.

Twierdzi pan, że właściciele firm nie zdają sobie sprawy z wagi budowania kultury bezpieczeństwa. Są w ogóle firmy, w których się prowadzi takie działania?

Tak. W całej Polsce kilka procent. Ale na podstawie 12-letniego doświadczenia w branży flotowej mogę stwierdzić, że u całej reszty brak zainteresowania bezpieczeństwem nie wynika z wyrafinowania.

Tylko z czego?

Z niewiedzy i braku świadomości zagrożeń oraz korzyści wynikających z poprawy poziomu bezpieczeństwa. Z kojarzenia bezpieczeństwa we flocie wyłącznie ze szkoleniami na płytach poślizgowych.

Nie powinno się z takimi szkoleniami kojarzyć?

Nie tylko z nimi. Takie szkolenia — choć ważne — powinny być jedynie narzędziem, a nie całym programem. Bezpieczeństwo poprawia przede wszystkim systemowe podejście i komunikacja. Trzeba ją zacząć realizować już na etapie rekrutacji. Należy dobierać pracowników pod kątem umiejętności prowadzenia auta, ale także świadomości bezpieczeństwa na drodze i stosunku do tego tematu. Potem zaś pracownik musi być regularnie informowany o tym, jakie koszty powoduje jego auto we wszystkich dziedzinach eksploatacji. Nie chodzi o to, by ich karać. Takie działania to swoisty parasol ochronny. Jego roztoczenie zaowocuje tym, że mit o służbowym samochodzie, który wjedzie na każdy krawężnik, padnie. Pracownicy zaczną dbać o powierzone im samochody jak o własne. Takie systemowe podejście do bezpieczeństwa przynosi korzyści nie tylko finansowe, wynikające z obniżenia szkodowości, ale i prawne, podatkowe oraz marketingowe.

Jakaś konkluzja?

Owszem. W Polsce panuje flotowe średniowiecze. Ale jestem pewny, że przedsiębiorstwom wystarczy wiedza o korzyściach z inwestowania czasu w budowanie kultury bezpieczeństwa oraz podniesienie świadomości kierowców o ich deficytach i ryzyka w ruchu drogowym, by szybko nastało oświecenie.