Henry Kissinger, kreator polityki zagranicznej USA za prezydentury Richarda Nixona i Geralda Forda, niewątpliwie najwybitniejszy znawca problemów Bliskiego Wschodu uważa, że konfliktu izraelsko-palestyńskiego niepodobna dziś rozwiązać, ale można nim sterować. Wydarzenia przeczą jednak nawet temu połowicznemu optymizmowi. Sytuacja już wymknęła się spod kontroli. Wielka Czwórka: USA, ONZ, UE i Rosja — jest bezsilna. W stosunku do Unii „Der Spiegel” użył nawet określenia „bezzębny tygrys”.
Niedawna propozycja saudyjskiego księcia Abdallaha, okrzyczana jako przełomowa, polegała na tym, że Izrael cofnie się do granic sprzed roku 1967, a w zamian uzyska uznanie dyplomatyczne przez państwa arabskie. Wielu ludzi dało się zwieść pozorom. Jeden z polskich korespondentów depeszował z Bejrutu, iż plan Abdallaha jest „pierwszą od lat wiarygodną ofertą pokojową”. Gdyby jednak Izrael tę propozycję przyjął, to — jak można sądzić — w niedługim czasie przestałby w ogóle istnieć. Jeden rzut oka na mapę wystarcza, by stwierdzić, że niemożliwością jest obrona granic państwa, które w najwęższym miejscu ma zaledwie 12 km szerokości. Wielu poważnych komentatorów twierdzi, że palestyńscy działacze dzielą się nie na chcących zniszczyć Izrael oraz zamierzających z nim współistnieć, lecz na tych, którzy chcą zniszczyć Izrael już teraz oraz zamierzających zrobić to później.
Terrorystyczna wojna, przetaczająca się przez miasta i drogi tego nieszczęsnego kraju, grozi zaognieniem stosunków między mocarstwami oraz perturbacjami w gospodarce światowej. Przede wszystkim zaś godzi w przywódcze aspiracje Waszyngtonu, stawiając w dwuznacznym świetle prezydenta Busha juniora, który w Afganistanie zwalcza terroryzm zbrojnie, a na Bliskim Wschodzie ogranicza się do apeli, w dodatku bezskutecznych.
Ingerencja militarna z zewnątrz, mająca na celu rozdzielenie obu stron, nie wchodzi tu jednak w ogóle w grę. Nie wyraża na nią zgody sam Izrael, który do tej pory zignorował 98 proc. rezolucji Rady Bezpieczeństwa i Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych w sprawie konfliktu bliskowschodniego. Interwencja podjęta zaś wbrew stanowisku rządu izraelskiego byłaby agresją, i to z góry przegraną w konfrontacji z doskonale uzbrojoną (również w głowice atomowe?) armią Izraela, liczącą 172 tys. ludzi pod bronią plus 425 tys. rezerwistów. Po trzecie wreszcie — rozgraniczenie walczących stron w Izraelu jest niemożliwe fizycznie. U nas mówi się jednym tchem „terytorium Autonomii Palestyńskiej”. W rzeczywistości nie jest to scalony obszar, lecz zbiór rozproszonych enklaw, na który składają się nadmorska strefa Gazy oraz 8 obszarów miejskich i 400 wsi, rozrzuconych na Zachodnim Brzegu rzeki Jordan, zdobytym przez Izrael w roku 1967 na Jordanii i od tego czasu okupowanym. Mocarstwa zachodnie stają teraz bezsilne wobec konfliktu, który jednak bez pomocy finansowej z zewnątrz nie mógłby zapewne eskalować aż do obecnych rozmiarów. Broń kosztuje drogo, a szmuglowana — poczwórnie.
Do Izraela płynie rocznie około 4 mld USD transferów prywatnych i osiągających już 5 mld USD zagranicznych inwestycji bezpośrednich, a także około 1 mld USD pomocy rządowej, udzielanej pod patronatem OECD krajom słabo rozwiniętym. Izrael, mając 18,5 tys. USD PKB per capita, słabo rozwinięty nie jest, a mimo to otrzymuje pomoc rozwojową, która w przeliczeniu na jednego mieszkańca (178 USD) jest 10 razy większa od pomocy dla Bangladeszu i 100 razy większa niż dla Nigerii.
Jakie kwoty otrzymuje Jaser Arafat od swych arabskich patronów — tego nie wie nikt, wiadomo natomiast, że pomagają mu również państwa zachodnie. Podczas drugiej konferencji waszyngtońskiej w końcu 1998 r. USA oraz Unia Europejska zobowiązały się do udzielenia Autonomii Palestyńskiej w ciągu nadchodzących pięciu lat pomocy rzędu 3 mld USD. W 1999 r. wypłacono z tej kasy Arafatowi 770 milionów dolarów, nowszych danych brak.
W tle konfliktu tkwi oczywiście nafta. Wprawdzie władze OPEC od lat zapewniają, że broń naftowa nigdy nie zostanie użyta, ale Irak — na znak poparcia dla Palestyńczyków — już ogłosił wstrzymanie dostaw przez 30 dni. Natychmiast nastąpił wzrost ceny ropy — co prawda niewielki, ale symptomatyczny. Na razie rynek nafty nie budzi obaw, jeśli jednak Iran i Libia, spełniając swe zapowiedzi, pójdą w ślady Iraku, wówczas sytuacja stanie się poważna. Na trzy wymienione kraje przypada bowiem 28 proc. produkcji ropy naftowej w OPEC i ponad 9 proc. produkcji światowej. Jeśli tak wielki ubytek podaży nie zostałby wypełniony przez zwiększone wydobycie w innych krajach — cena ropy musiałaby wysoko przekroczyć poziom 30 USD za baryłkę, a to już grozi poważnymi reperkusjami w gospodarkach państw uprzemysłowionych.
Oto do jakiego splotu sprzeczności doprowadziła kunktatorska polityka kolonialna Wielkiej Brytanii, późniejsza gra interesów wielkich mocarstw (a także zimna wojna), kapitulacja przed faktami dokonanymi, ratowanie twarzy przez kompromisy, z których każdy zawierał zalążek nowego konfliktu, lawirowanie między własnymi interesami (nafta!) a skłóconymi sprzymierzeńcami.
Terytorium państwa Izrael, wraz z Zachodnim Brzegiem, ale bez pustyni Negew, liczy około 15 tys. km kw. (tyle, ile nasze województwo małopolskie). Na tym skrawku ziemi, w ostatnim roku mandatu brytyjskiego nad Palestyną (1947), żyło około 1 miliona ludzi — po połowie Żydów i Arabów. Po 55 latach na tym samym obszarze żyje 6 mln Żydów i przypuszczalnie 2,9 mln Arabów — razem 9 razy więcej! Można zaryzykować twierdzenie, że w żadnym regionie świata nie doszło w tym czasie do zwielokrotnienia ludności w takiej skali. Już same rozmiary tego przyrostu stanowiły zalążek konfliktów, ale wszyscy możni świata przyczynili się do tego, że na Ziemi Obiecanej wciąż nie może zapanować spokój — i pokój.